niedziela, 28 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 8 W „Ugolkombinacie” w Stalino i U dziadzi Kiryła

Do miasta Stalino przyjechałyśmy przed południem i zaraz udałyśmy się do dyrekcji „Stalinugolkombinatu”, oczywiście bez żadnych potrzebnych papierków, tylko „na gębę”, jak to się popularnie mówi. Miałam trochę strachu, ale śmiało weszłam do księgowości, przedstawiłam sprawę i cel naszej delegacji. Dałam też dwie księgi, oni zaczęli się tłumaczyć, że „Gławbucha niet” i dyrektora też nie ma, może jutro przyjdziemy? Ja mówię: Dobrze, ale proszę już dziś podpisać delegacje. Chciałybyśmy wcześniej kupić bilety na powrót, bo straszne kolejki.

Podbili delegacje i zaprosili na urzędniczy obiad. I wtedy właśnie zobaczyłam, jak wygląda u nich propagowana równość! Robotnicy mieli obskurną stołówkę i żarcie chyba takież. Nas zaproszono na bardzo smaczny obiad: barszcz ukraiński na mięsie, ze śmietaną i pierożki z mięsem w drożdżowym cieście (tylko w Rosji umieją takie robić). Przy stoliku czysto nakrytym z kwiatkami w wazonie.

Zjadłyśmy barszcz ze smakiem i jeden pieróg, a drugiego nie dało rady, za wiele. Pan, który nam asystował przy obiedzie, poradził wziąć drugi pierożek ze sobą zawinął w serwetkę (nawet serwetki papierowe były na stole!).

Wszystko się pięknie udało. Syte, obiecując, że jutro przyjdziemy na dalsze rozmowy, poszłyśmy na stację kupić bilety na dalszą drogę, do małej stacyjki, około 50 km od Stalino w kierunku Dzierżyńska. Do kombinatu oczywiście nie pokazałyśmy się więcej! Jak ta stacyjka się nazywała nie pamiętam. Przyjechałyśmy przed północą, a w drodze byłyśmy świadkami sprytnej kradzieży. Jechało się wygodnie, tylu pasażerów, ile miejsc siedzących, wreszcie po ludzku, jak się należy. Raptem – zgrzyt hamulców, krzyki, strzelanina i co się okazało? – Czemadan utaszczyli! Jak? Wszyscy siedzieli na swoich miejscach nikt nie wchodził. A okno było otwarte i tylko posłyszeliśmy szurnięcie widocznie jakimś hakiem z dachu wagonu tę walizkę ściągnięto.

Pociąg zatrzymano przeszukano na jakiejś przestrzeni okolice torów i nic! „Prapała”. Nie znaleźli. Od złodziejstwa tam byli spece. Najbardziej trzeba było uważać na małych chłopaków, którzy się kręcili po przedziałach. Jedni prosili o jałmużnę, inni w tym czasie ściągali co się dało.

Wysiadłyśmy tylko my dwie na tej stacji. Peron, pole, kilkadziesiąt kroków dalej widoczne małe światełko. Byłam wykończona przeżyciem, napięciem nerwów i niewyspaniem, że po wyjściu z pociągu nogi jak z gumy. Nie mogę stać. Co się podniosłam, to znowu na kolana. Już drugi raz przeżywałam taki stan. I co robić? Walizki ciężkie jak kamieniami naładowane. Wtem podeszła jakaś kobieta i pyta:
Szto z wami dziewcziata? Zapytałam, czy można przeczekać do rana na tej stacji.
Ona na to: – Szto wy, dziewcziata! Tut waszych kostaczek nie najdut. Nie znajecie, kak u nas straszno? At kuda wy prijechali? (Co wy, dziewczęta! Tu nie znajdą waszych kości nawet. Nie wiecie, jak u nas jest strasznie? Skąd wy?)
Powiedziałam, że jesteśmy w delegacji z Litewskiej republiki, z Wilna, a ona na to:
To nie mieli mużczin wysyłać, tylko młode dziewczyny w taki świat?! 

Przedstawiła się, że pracuje na tej stacji, kończy służbę, mąż jeszcze nie wrócił z wojny, ma dwoje dzieci. Zaprosiła nas do swego domku. Do Dzierżynska, powiada, jeszcze piętnaście kilometrów na piechotę. Perspektywa niewesoła, ale nie było wyboru, trzeba było kobiecie zaufać. Przez całą podróż modliłam się do Matki Najświętszej i Ona chyba zesłała tę kobietę, wspaniałą, dobrą, współczującą... Wzięła moje walizki i powoli poszłyśmy do jej domku.

Domek maleńki, ale czyściutki. Wszystko wyprane i wyszorowane. Dzieciaczki, chłopczyk i dziewczynka, śliczne paroletnie i już same zostawiane w domu, czekały na mamę. Wyciągnęłyśmy swoje zapasy jedzenia, miałyśmy upieczone wspaniałe sucharki i dużo suchej kiełbasy, specjalnie zrobionej na tę drogę. Kobieta zagotowała „cziaj”, powiedziałam jej szczerze w jakim celu przybyłyśmy tutaj. Po kolacji uszykowała posłanie na podłodze, przepraszając, że ma tylko jedno łóżko, na którym śpi z dziećmi.

Rozgadałyśmy się, opowiedziałyśmy, co się działo w Wilnie, jak aresztowano i wywożono. Ona ze łzami w oczach mówiła: – Widziałam, jak przyprowadzili waszych do obozu! Okropność! Biedni ludzie! Rozmawialiśmy, jak z kimś bardzo bliskim, ok. pierwszej wreszcie położyłyśmy się. Spanie było wspaniałe! Częściowe odprężenie i ufność w Opatrzność Boską, że i dalej nam się powiedzie. O godzinie piątej obudziła nas gospodyni. – Wstańcie, czas iść póki chłodno. Daleka droga!

I co znaczy młodość! Po parogodzinnym odpoczynku wstałam znowu silna i wesoła. Kobieta nas przenocowała, zaopiekowała się i jeszcze pożyczyła wózek, załadowała nasze rzeczy i wiozła je aż pod znany adres w Dzierżyńsku, zapraszając, abyśmy w powrotnej drodze też przyszły do niej na noc, a rano odprowadzi do pociągu. Tak więc przy pomocy dobrych ludzi dotarłyśmy na miejsce.

Kiedy przechodziłyśmy koło łagru (był w pobliżu szosy), poznał mnie jakiś młody chłopak, skacząc za ogrodzeniem wołał:
Panno Jadziu! Skąd Pani tu? Do kogo? Co Pani tu robi? 
Cicho! – mówię. – Nie zdradź mnie, bo wszystko popsujesz! Wyobrażam sobie jak wrzało w obozie, bo przed nami nikt tam nie był z własnej woli.

U dziadzi Kiryła 
Kirył Mosiejkow, robotnik, stolarz na kopalni, miał swój własny domek, wspaniałą żonę, córkę Wierę i pięcioletnią wnuczkę Ludoczkę. W tym domu przywitano nas, jak dobrych znajomych lub krewnych. Rozmowom i opowiadaniom nie było końca...

Po południu tego jeszcze dnia poszliśmy z Kiryłem na rozpoznanie terenu pod kopalnię, kiedy już ludzi z łagrów i konwoju nie było. Mosiejkow uprzedził naszych mężów ze jesteśmy i przyprowadzi nas na kopalnię. Umówili się, gdzie ma nas ukryć. Rano wzięłyśmy w węzełek dobrej nalewki, jedzenie, ubrałyśmy kretonowe sukienki, jakieś chustki na głowę, żeby się upodobnić do robotnic. Na kopalnie wprowadził nas bez trudu. Konwoju jeszcze nie było. Wprowadził do spalonego budynku. Zostały tam tylko mury i żelazne schody. Kazał usiąść na małej platformie, jak się schody zakręcają, żeby z dołu nie byłybyśmy widoczne. Umazałyśmy twarze, ręce i nogi w kurzu węglowym.

Czekamy, czas się dłuży trochę straszno wiadomo, gdzie się znajdujemy – i to nielegalnie! W pewnym momencie dał się słyszeć jakiś ruch, jakieś głosy, na razie nie można było rozpoznać, czy to nasi. Kazia leży z głową na moich kolanach, ja siedzę w tym kurzu, a tu widzę na schodach wysuwa się najpierw bagnet na karabinie, za nim żołnierz z konwoju. „Dusza w piętach”... Wpadłyśmy – myślę. A wy, dziwczata, szto spartaliś zdieś? Ja na to: Cziort waźmi rabotu! Spać choczetsia, wczeria byli my na tancach, pażałusta, nie gawaricie nikamu! (A wy dziewczyny, czego się tu schowałyście? – Niech diabli wezmą robotę! Spać się chce wczoraj byłyśmy na zabawie, nie mówcie proszę, nikomu!). A mnie co do tego – i żołnierz zaklął szpetnie. – Śpijcie sobie! – I poszedł na górę.

Za chwilę idzie kobieta z wiadrem. – O! – myślę – teraz gorzej! Z babami różnie bywa, one się znają nawzajem... Ale popatrzała, my udałyśmy, że śpimy, ona też poszła na górę. Nie wracali. Wreszcie usłyszałyśmy głosy polskie. Stach i Tolek weszli do tego budynku, rozglądają się zaniepokojeni, nie widzą nas! Pomyśleli, że wpadłyśmy. Zawołałam po imieniu, ucieszyli się! Zeszłyśmy na dół, zamknęli drzwi i poszli po zaprzyjaźnionego konwojenta. Przyszło dwóch. Siedzieliśmy, gadali, wypili tę wiśniówkę, okazało się – za mało. Strażnik kazał Tolkowi zakryć oko chustką, niby zaprószył i idą do lekarza. Wyszli na bazar kupić samogonu. Szukając sprzedawcy – zgubili się! Tolek nie mógł wrócić bez konwojenta, a on bez Tolka. Obaj byli w strachu.

Wreszcie się odnaleźli wrócili, wypili konwojenci odeszli. Niebawem i nasi chłopcy poszli do łagru. Gdy wszystko ucichło przyszedł Dziadźka Kirył i wróciliśmy do domu. Mężowie nasi wyglądali już prawie normalnie, tylko podstrzyżeni śmiesznie, „na kancik” – i te kufajki, i typowe, żłobione kalosze szachciorskie, łamiące się od brudu. Wszystko czarne i postrzępione!

Jadwiga Łoginowa
c.d.n.

Brak komentarzy: