sobota, 27 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 7 Podróż

W pierwszej dekadzie września, dokładnie nie pamiętam a teściowa zniszczyła wszystkie listy i tę kartę ewakuacyjną jako mój dokument tożsamości (bała się o syna), więc piszę wszystko z pamięci, po 45-ciu latach. Po dziewięciu latach od śmierci męża.

Pogoda tego roku była piękna, ciepło jak w pełni lata. Ach, jakież my byłyśmy niedoświadczone, a nikt ze starszych nie poradził , jak się w taką drogę wyprawiać! Ubrałyśmy się w letnie sukienki, dwie na zmianę, jakiś lekki sweterek i dwie pary pantofli. Jak najmniej dla siebie żeby dla nich więcej rzeczy się pomieściło. W sumie bagaż był bardzo ciężki: plecak i dwie walizki dobrze nabite. Do dworca odprowadziła najbliższa rodzina. W pociągu ani jednego cywila. Sami frontowi żołnierze, wiele kalek o kulach. Przedziały zapchane paczkami i walizami – „trofieje” (tak się to nazywało). Wagony na szczęście osobowe. Żołnierze pili i po pijanemu wszczynali awantury, słyszało się nawet wystrzały! Teraz dopiero owładnął nami autentyczny strach! Bacznie śledziłam i słuchałam, co się dookoła. Na zaczepki nie odpowiadałam. Kazi kazałam się wcale nie odzywać, słabo mówiła po rosyjsku.

W naszym przedziale jechał major, człowiek po czterdziestce, mądry, niepijany, on to nas uprzedził, ze dwaj żołnierze zmawiają się zrobić z nami „porządek” w Moskwie. Podsłuchał na korytarzu ich rozmowy i śmiechy. Kazi kazałam udawać, że śpi, a sama czuwałam cały czas. Do Moskwy podróż trwała 24 godziny.

Na dworcu w Moskwie sprawdzanie dokumentów. Postawiłyśmy walizki plecaki miałyśmy na sobie. Podajemy papiery Kazi litewski paszport w porządku, a na moją kartę zrobili wielkie oczy.
A szto eta za dokumient? 
Karta ewakuacyjna – ja na to.
Kuda? 
W Polszu. 
To zaczem ty w Maskwu prijechała? 
W kamandirowku, w Stalino, na Donbas, a paka ujedu w Polszu chaczu uwidzieć Maskwu, tot gorod czudiesnyj!
Wot prawilna! – i przybili pieczątkę.

Zanim to się załatwiło – obejrzałyśmy się. Naszych walizek nie było. Ktoś mówi: – O tam, na ulicy, przy taksówce! Wybiegłyśmy, a ci dwaj żołnierze z przedziału z naszymi rzeczami już w taksówce. My za nimi wsiadłyśmy, bo przecież bez tych rzeczy nie miała sensu nasza dalsza podróż!

Na pytanie dlaczego zabrali, odpowiedzieli, że chcą nam pomóc i dowiozą na „Poweleskij wakzał”, do Stalino z tego dworca trzeba jechać. Jedziemy, ale ja mam się na baczności, bo wiem, co może nas spotkać w takim mieście i w taki czas. Jechaliśmy długo łzy same cicho płyną, widzę, że już peryferie miasta, domy niskie, niektóre drewniane. Siedziałam obok kierowcy pieniądze miałam pod ręką, daję mu je, płaczę, proszę, błagam żeby zatrzymał wreszcie zaczęłam walić w drzwi samochodu ludzie zauważyli. Kierowca trochę zwolnił, otworzyłam i wyskoczyłam ciągnąc za sobą koleżankę. Szofer wyrzucił walizki i szybko odjechał. Zbiegli się ludzie, jakiś starszy pan, widząc nas zapłakane pyta, co jest? Opowiedziałam, co zaszło, i że miałyśmy jechać na Poweleskij dworzec, a oni aż tutaj wywieźli! Ten pan na to:
Wot swołaczi!... No, nie płaczcie. Zaraz będzie tramwaj „jedynka” i dojedziecie, gdzie trzeba.

Pomógł donieść bagaż, wsadził do tramwaju i jeszcze uprzedził, że to daleko, i że z Moskwy bilety na dalszą drogę trudno będzie dostać. Podziękowałyśmy serdecznie za pomoc. Jadąc rozmyślałam tak: Wszędzie są ludzie. Są źli, ale więcej jest dobrych. Grunt, nie tracić głowy. Myśleć, a będzie dobrze.

Częściowo byłyśmy przygotowane na trudności, ale to, co zobaczyłyśmy pod dworcem, przeszło wszelkie wyobrażenia. Ludzie czekali po kilka dni pod kasami. Nocowali pod gołym niebem, siedząc na tłumokach. Perspektywa całkiem niewesoła. Wiedziałam, że w ZSRR brak było papieru, więc wzięłam ze sobą kilka ksiąg buchalteryjnych, grube, ciężkie ale świetny papier i jakże nam się przydały! Wzięłam pieniądze, delegacje i dwie księgi, poszłam szukać szczęścia. Po prostu jakby jakaś siła mnie prowadziła w kierunku jakichś drzwi weszłam, a tam była kasa. Kasjerka krzyknęła:
Szto wy tut nie lzia zachadzić  Bez słowa położyłam przed nią książki, pieniądze i delegacje wygląd mój i prośba w oczach powiedziały jej więcej niż słowa. Zamknęła okienko żeby ludzi nie rozdrażniać wypisała bilety.

Udało się! Dostałam bilety! Zaraz obeschły łzy. Była nadzieja na dalszą drogę. Odjechałyśmy za kilka godzin, pociągiem cywilnym, następnych tysiąc kilometrów. Jakże inaczej! Ludzie jechali na Ukrainę z różnych stron Związku radzieckiego wielu z Sybiru po długoletnim pobycie, Rosjanie. Czas szybko mijał na rozmowie śpiewie i podziwianiu ciekawej przyrody. Z powodu zdenerwowania i niepewnego jutra nie potrafiłam zdrzemnąć się ani na chwilę. Byłam odpowiedzialna za koleżankę i powodzenie naszej sprawy. Kazia spała i była wypoczęta.

Dojeżdżaliśmy do Kijowa. Bardzo chciałam zobaczyć to historyczne, piękne miasto. Na szczęście wzięto wszystkich podróżnych na „Sanprawierku” (kontrolę sanitarną) i dano darmowy bilet do łaźni. Nogi miałam popuchnięte, pantofli nie mogłam założyć, a więc po Kreszczatiku paradowałam na bosaka. Bagaży nie niosłyśmy, zostały w przechowalni.

No, przyszłyśmy w „baniu”. W życiu nie byłam w takiej łaźni. Weszło się do jednego pomieszczenia, tam trzeba było się rozebrać, ubrania kobieta zamknęła do szafki. Kazała iść dalej..., wskazała jakieś drzwi tam słychać było chlapanie wody. Kobiet było około dwudziestu. Wyglądały okropnie. Ciała szare, zdrapane, wszystkie wyglądały bardzo staro. Brzuchy i piersi obwisłe. My, młode i ładne patrzały na nas, jak na jakieś dziwo a my chowałyśmy się jedna za drugą. Każda kobieta miała ze sobą jakieś naczynie, „tazik” – jak one nazywały. Dookoła tego pomieszczenia pod ścianami były ławy cementowe, a nad nimi krany z ciepłą wodą.

Ustąpiły nam jeden kran, chlapiemy się jako-tako, bez mydła, aby się trochę odświeżyć i nogi obmyć. Wtem drzwi się otwierają i wchodzi mężczyzna z kluczami, jakiś hydraulik. Nieprzywykłe do takich sytuacji nie mamy się gdzie schować a on się śmieje:
 – Czewo wy priatajecieś, ja priwyk a wy krasiwyje, prijatno pasmatrieć! 
Naprawił kran i odszedł.

Była to pierwsza komiczna przygoda w naszej podróży. Z łaźni poszłyśmy na dworzec, po drodze podziwiałyśmy i kupiłyśmy piękne ukraińskie owoce: jabłka, grusze, arbuzy brzoskwinie śliwki. Arbuzy sprzedawali wszędzie gdziekolwiek pociąg stawał zaraz pojawiały się dzieci z tymi owocami: – Ciocinka, kupcie arbuza! Jadłyśmy je i to zaspokajało pragnienie.

 Jadwiga Łoginowa c.d.n.

Brak komentarzy: