Pobyt w
więzieniu znam z późniejszych relacji męża i innych byłych więźniów. Zresztą
napisano już nie jeden artykuł nie jedno
wspomnienie. Nadmienię tylko głód przesłuchania: – Kak twaja kliczka?
(pseudonim).
Ciasnota. W
pojedynczych celach osadzonych było tyle osób, że mogli tylko stać! Kładli się
na wyznaczony czas i na komendę wszyscy razem musieli się obracać na drugi bok.
Na zmianę kolejka do okienka na bicie wszy! Lurę – niby zupę przynoszono raz na
dobę i to nie zawsze (kartofle w łupinach pokrajane i surowy, twardy groch).
Ludzie byli tak wygłodzeni okropnie, a nie mieli w co nabrać jedzenia (zabrakło
w więzieniu naczyń dla takiej ilości ludzi), to próbowali ręką sięgnąć na dno
kotła, aby złapać garść tego grochu, nie bacząc na to, że gorąca lura poparzy
rękę. Tolka wyznaczyli do noszenia tej zupy, on to widział! Miał na szczęście
swoją menażkę, kiedy nabrał pełną mógł się z innymi podzielić.
Zaczął się
dla mnie drugi etap. Podanie paczki żywnościowej. Nie byłą to łatwa sprawa. Poradziłam się ludzi, co się
podaje. Zrobiłam tak, jak inni – nasmażyłam kromki chleba w smalcu, czosnek,
cebulę, tytoń... Zapakowałam, włożyłam w plecak i zaczęła się codzienna
wędrówka pod więzienie.
Co dzień tłum kobiet z paczkami. Mróz, śnieg
wiatr lodowaty. Styczeń i luty, najchłodniejsze miesiące roku, stałyśmy w rząd
pod murem, gdzie było okienko w którym przyjmowano czasem paczki. Dopiero po
dwóch tygodniach udało mi się podać. Czy dostał całą? Raczej wątpliwe!
Nie mieliśmy
od naszych więźniów żadnych wiadomości, nic nie wychodziło na zewnątrz murów –
dobrze strzeżono!
W końcu
stycznia wysłano kilkutysięczny transport – mówiono nieoficjalnie między
ludźmi, że do Kaługi. Drugi taki sam – do Saratowa (jak złowrogo brzmią do dziś
te nazwy).
O swoim mężu
nie wiedziałam czy został jeszcze w więzieniu, czy już wywieziony?
Około 15
lutego wyjątkowo był silny mróz z wiatrem, ganiali nas, czołgałyśmy się po
śniegu i lodzie poza płotami chowałyśmy się, uważając na okienko bo nieraz było
tak, że rozgonią kolejkę psami poszczują, a potem przyjmą kilka paczek. Wtedy
to już rozpacz, że się przegapiło, a oni tam głodują.
Odmroziłam
kolana. Z innymi kobietami u ludzi w sąsiedztwie więzienia zostawiłam plecak i
ledwie dowlokłam się do Kolonii. A to chyba z Łukiszek co najmniej osiem
kilometrów. Na kolanach porobiły się pęcherze, w nocy gorączka, nie mogłam iść!
Następnego
dnia towarzyszki niedoli spod więzienia wracając zaszły do mnie powiadomić, że
Tolek wołał mnie z pawilonu od strony placu, przypuszczano, że niedługo będzie
wywieziony. Nazajutrz byłam znowu pod więzieniem.
Pawilon chyba czteropiętrowy, od muru
daleko, okienka zakratowane, widać jakieś twarze mizerne każda mogła zdawać się
jego. Wlazłam za jakiś budyneczek na schodki i wołam: Tolek, Tolek, a tu ktoś
za kark mnie ciągnie. Oglądam się – strażnik z pepeszą! Struchlałam. Goni mnie
przed sobą gdzieś koło muru – nie w stronę głównej bramy. Dobrze, że miałam
zawsze jakieś pieniądze na wszelki wypadek. Widząc, że nikogo nie ma dookoła,
dałam mu sto rubli i puścił mnie wolno grożąc, że drugim razem nie podaruje.
Paczki
zostawione u ludzi sołdaci wypatroszyli, pozabierali co lepsze rzeczy. Ludzi
nastraszyli.
Jadwiga Łoginowa
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz