poniedziałek, 22 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 2. Praca

Ludzie KOD oskarżani są przez propisowkie media i liderów PiS o to, że są dziećmi resortowych aparatczyków.Spróbujmy zatem bliżej przedstawić owych resortowych rodziców".

Jadwiga Łoginów miała 18 lat w tragicznym dla naszej Ojczyzny 1939 roku, ukończoną szkołę, nadzieję na pracę i usamodzielnienie się. 

* * *
W październiku 1939 roku pobrano nas do pracy. Poszerzano linię kolejową z wąskiego europejskiego na rosyjski szeroki tor. Na równi z nielicznymi, przeważnie starszymi mężczyznami, musiałyśmy ciężko pracować – kilofami wybijać kamienie... Nie pamiętam, jak długo pracowałam na torach – chyba tylko do zimy. 

W kwietniu 1941 roku udało mi się otrzymać pracę w moim wyuczonym zawodzie, w dużym sklepie spożywczym, w rodzaju „delikatesów”. Czynny był na zmiany od 6-tej godz. do 24-tej. Kierownikiem był polski Litwin, dwie Żydówki i jeden starszy pan, też Żyd – Kagan. Ja jedna byłam Polką. Cieszyłam się z otrzymanej pracy, pomimo trudności z dojazdem o tak późnej porze do domu. Pracowaliśmy również w niedziele. Sklep znajdował się przy ulicy Raduńskiej w Wilnie, na rogu, w pobliżu stacji towarowej. Ulica Raduńska prowadziła wprost na lotnisko „Porubanek”. 
W niedzielę 21 czerwca 1941 roku miałyśmy z Rodą dyżur. Około południa posłyszałyśmy syreny alarmu lotniczego. Klienci w sklepie myśleli, że to próbny alarm. Nie był to próbny, lecz prawdziwy nalot! (Napaść hitlerowska była całkowitym zaskoczeniem dla cywilów i wojska!). Bo za chwilę widziałyśmy ludzi biegnących w popłochu, rannych, krew..., a więc bombardowanie lotniska, od Porubanku słyszany był huk. Do sklepu wpadło kilkunastu sowieckich uzbrojonych żołnierzy. – Dawajcie wódki. Dałyśmy kilka butelek jakąś kiełbasę, chleb. Na ladzie stały dwie skrzynki wędzonej ryby, zwanej z rosyjska „wobła”, której nikt nie kupował, całkiem sucha, niejadalna. Głodnym żołnierzom i to smakowało! Po wyproszeniu „gości” zauważyłyśmy brak tej ryby, nie zostało ani kruszynki. Roda przerażona, że to wojna i Niemcy (wiadomo, co to dla Żydów znaczyło)... – zamknęłyśmy sklep, pożegnałyśmy się. Więcej jej już nie widziałam... 

Nazajutrz rano, jak zwykle, wybrałam się do pracy. Na stacji powiedziano, że pociąg osobowy nie kursuje na razie. Z kolegą poszliśmy na piechotę, nie tą drogą, co zwykle, przez Puszkinówkę, ale przez Belmont. Wojsko nie pozwalało iść tą bliższą. Gdy tak szliśmy traktem, za rzeką Wilenką dał się słyszeć potworny huk i wstrząs... Wybuchła fabryka oleju po drugiej stronie miasta – trafiona bombą. Ogromny kłąb dymu i ognia, widok niesamowity, straszny! Zapatrzeni nie usłyszeliśmy nadlatującego samolotu. Kolega, który był już na froncie w 39., pociągnął mnie silnie do rowu przy szosie. Padliśmy i to uratowało nas być może od śmierci, bo lotnik opuścił się tuż nad szosę i siekł z broni maszynowej. Widząc, co się dzieje, zawróciliśmy do domu. Żołnierze radzieccy wycofywali się, uciekali w popłochu. 

W Nowo-Wilejce były koszary po trzech polskich pułkach: kawalerii, piechoty, artylerii lekkiej, wtenczas zajmowane przez sowietów. Koło koszar były bloki mieszkalne kadry wojskowej. Mieszkały w nich żony i dzieci. Uciekały płacząc, bo na Litwie pożyły dopiero i najadły się do syta. Zajęły mieszkania po naszym wojsku, nieraz z całym dobytkiem. Sklepy na Litwie były dobrze zaopatrzone, nie było głodu. Szłam koło tych koszar, widziałam, jak ludzie wynosili jakieś koce, sprzęty... Ja znalazłam na ulicy grubą księgę „Wszystkie dzieła A. Puszkina”, podniosłam, otrzepałam z kurzu i mam ją do dziś. Nie znając dobrze języka , przy świeczce sylabizowałam słowo po słowie i coraz lepiej rozumiałam – wiersze, poematy i baśnie tego wielkiego poety rosyjskiego. 

Po wejściu wojsk niemieckich do Wilna zawiadomiono mnie, że mam się zgłosić do pracy. Sklep obrabowany okna beż szyb, pozabijane dyktą – tak zaczęliśmy pracę w nowych warunkach. Zaraz wydano kartki, skąpe przydziały, kolejki, brak podstawowych produktów, trudna praca. Żydów naszych zagnano do getta. Niektórych mężczyzn gnano kolumnami do robót. Pracowali na lotnisku. Próbowaliśmy coś podać – nie pozwalano. Potem likwidowano ich tysiące w lesie na Ponarach. Opowiadano straszne rzeczy. Trudno było uwierzyć, że ludzie ludziom zgotowali taki okrutny los!... 

Po pewnym czasie zwolniono mnie z pracy w sklepie. Za dobra praca dla Polki. Na moje miejsce dano Litwinki prawie analfabetki. W sklepie spółdzielni „Ruta”, znajdującym się w Kolonii Wileńskiej, w pobliżu stacji kolejowej, w domu dziadka p. Tadeusza Konwickiego, pracował pan Józef Ł., przed wojną sędzia, człowiek w średnim wieku, ojciec trzech synów. Był kierownikiem tego sklepu. Przyjął mnie do pracy. Człowiek wielkiej kultury, wykładał w tajnych kompletach, członek AK. 

W 1942 r. p. Tadeusz Konwicki był młodym, może szesnastoletnim chłopakiem, szczuplutkim, mizernym. Kto by wtedy pomyślał, że stanie się tak sławnym pisarzem, reżyserem i w ogóle. Ilekroć widzę go w telewizji, albo czytam książkę jego autorstwa, przypomina mi się nasza piękna Kolonia, tak kochana przez p. Tadeusza i wszystkich, którzy tam mieszkali. Nie można zapomnieć rodzinnych stron i gdzie się spędziło dzieciństwo. Ale była wojna i spokojnych, w miarę znośnych dni było niewiele! 

Dostałam zawiadomienie o zwolnieniu z pracy i kartę na wyjazd do Niemiec na przymusowe roboty. Nowe zmartwienie, jak się wywinąć z tej biedy. Były sposoby dwa: albo 5 tys. na łapówkę, a to była ogromna suma, jak na moje możliwości, no i drugi – wziąć ślub cywilny, bodaj fikcyjny. Mężatki nie były wysyłane. Pieniędzy nie miałam i z oferty o 10 lat starszego faceta nie skorzystałam. Niby wspaniałomyślnie zaofiarował pomoc tak – a potem nie dałby rozwodu i co? Wyjazdu bałam się okropnie – sąsiadów młodziutka córka wróciła właśnie z Niemiec, chora na gruźlicę i z paromiesięcznym nieślubnym synkiem. Zaraz zmarła, została smutna pamiątka pobytu – mogiła i wnuczek nieznanego ojca! Zwierzyłam się p. Józefowi Ł., że bardzo boję się wyjazdu i oto parę dni przed wyznaczonym terminem zawiadomiono mnie, że w umówionym miejscu mam spotkać pewnego pana i pójść z nim do „Arbejtsamtu”. Nie znałam tego pana, ale on był dobrze poinformowany, podszedł wziął papiery. Był to pan w średnim wieku, ja nie musiałam wchodzić do urzędu, sam załatwił mi wszystko. Anulowano kartę na wyjazd, ale do pracy w sklepie wrócić nie mogłam, trzeba było pracować bezpośrednio dla Niemców. 

Dostałam przymusowe skierowanie do „Kriegslazaretu”, mieszczącego się w byłym gmachu Gimnazjum im. Zygmunta Augusta przy ul. Pohulanka. Miałam pracować w kantynie jako ekspedientka. Zawsze wierzyłam, że ten dobry pan sędzia, mój kierownik, jako AK-owiec miał powiązania z różnymi ludźmi, którzy pomagali rodakom w potrzebie, a że mnie na dodatek lubił, załatwił to zwolnienie. Nigdy nie miałam okazji podziękować, bo został też zesłany do łagrów i nie wiem czy przeżył? Czy powrócił? Do kantyny kapitan Dim, szef, mnie nie przyjął, nie lubił kobiet. Pracowało u niego już dwóch chłopców – Polaków, ślicznych jak malowanie, ładnie ubranych... Musiałam się zadowolić pracą w pralni, gdzie prało się i prasowało bieliznę osobistą personelu tego wojennego szpitala. Pracowało w nim sporo Polek: dwie sekretarki, dwie studentki medycyny – jako pielęgniarki i w pralni cztery stare kobiety, około sześćdziesięcioletnie, do prasowania trzy dziewczyny i ja, niby kierowniczka tej pralni. Reszta personelu – Niemcy i Niemki. 

Za pracę dostawało się jakieś grosze, no i marne wyżywienie. Przeważnie kiszoną kapustę, nieokraszoną niczym, zaprawioną tartymi kartoflami, wstrętne to było, do tego „pelkartofeln” (w mundurkach). Na śniadania i kolacje „ferflegung” (suchy prowiant) dość sporo żołnierskiego chleba, smaczny był. Czasem jakąś konserwę rybną, margarynę i marmoladę. Konserwę zaraz się sprzedało handlarce i tak za kilka puszek można było u niej kupić bodaj jakieś pończochy. Przez cały okres wojny nam, Polakom, legalnie w sklepie nie można było kupić nic. W tym lazarecie na przydział dostałam jedną parę pantofli, były czarne, z olejno malowanym białym obcasem, śmiesznie wyglądały. 

Zimy w Wilnie były mroźne i ubrać się nie było w co. Koleżanka z pracy ukradła dwa koce i dwa prześcieradła, ja nie miałam odwagi, ufarbowałyśmy na czarno, uszyłyśmy same sobie płaszcze, no i była jakaś „okryjbida”. Pociągi osobowe nie kursowały. Między Wilnem przez Kolonię Wileńską a Nowo-Wilejką jeździły podmiejskie robocze pociągi, złożone z paru towarowych wagonów. Trasa 10 km. Pierwszeństwo miały zawsze transporty wojskowe, a nasz stał nieraz kilka godzin czekając na odprawę. Sporo polskiej młodzieży dojeżdżało do pracy i do jedynej czynnej średniej Szkoły Technicznej.. Skracaliśmy sobie czas śpiewaniem i nie czuło się wtedy głodu i chłodu. Jak to młodzież. Polska Młodzież! Kiedyś staliśmy już parę godzin, obiecywano, że zaraz odjedziemy. Jak zwykle ktoś coś opowiadał, coś śpiewaliśmy. W pewnym momencie koleżanki zauważyły, że mnie nie ma między nimi. Jak to? Przecież przed chwilą rozmawiała? Zapalili zapałki, a ja – pod ich nogami, nieprzytomna. Cichutko osunęłam się, a że było ciasno, nie upadłam . Jechaliśmy, jak przysłowiowe śledzie w beczce. W tym samym wagonie jechał mój szwagier, wraz z kolegą pomógł mi dojść do domu. Okazało się, że mam odmrożone stopy. Bo jakież my miałyśmy obuwie? Nie na takie stanie. Na stopach porobiły się bąble, opuchły jak od oparzenia. Trudno było wygoić. Po paru dniach trzeba stawić się w pracy, o włożenie jakichś butów nie mogło być mowy. Piekło potwornie! Pożyczyłam jakieś duże kalosze owinęłam stopy miękkimi szmatkami i tak, pięknie obuta panna, z ogromnym wysiłkiem i bólem dostałam się do szpitala. 

Personel „Kriegslazaretu” traktował nas raczej dobrze. Szczególnie lekarze byli kulturalni. Pielęgniarki niemieckie niektóre były przykre. Pamiętam pewien incydent: Dojeżdżała ze mną szesnastoletnia Niemka – Ruth. Miała ona ojca sparaliżowanego i nieco od niej starszego brata. Matka nie żyła. Od wielu lat mieszkali w Wilnie. W naszym mieście obok siebie żyli ludzie wielu narodowości: Polacy, Żydzi, Białorusini, Rosjanie, trochę Niemców i Litwinów. Wszyscy żyli w zgodzie! Ruth była salową w tym lazarecie. Chory żołnierz oddał jej swoją porcję obiadu i parę cukierków. Chciała je zanieść choremu ojcu. Zauważyła to niemiecka „Szwester”, taka stara, chuda diablica. Wybiła ją po twarzy, odebrała to i wrzuciła do kubła! Do pomyj! A nam przecież stale brakowało jedzenia! Nie pomogły tłumaczenia żołnierza że on sam jej to dał. Z twarzą opuchniętą wracała do domu. Pod koniec okupacji Wilna, kiedy się Niemcy wycofywali – ta rodzina została zmuszona do ewakuacji. Nie chcieli wyjeżdżać. Szosy w tamtym czasie były silnie bombardowane, ale „Befehl ist Befehl” (rozkaz to rozkaz), nawet inwalidę nie zostawiono w spokoju. 

„Kriegslazaret” stacjonował kilka miesięcy, ewakuował się dalej bo już Sowieci ich gnali. Na miejsce tego szpitala przybył „Feldlazaret” (szpital polowy). Tu warunki było o wiele gorsze. Oszczędzali na wszystkim. W tamtym prowiant był nieco lepszy i praca lżejsza. Z feldlazaretem oprócz personelu niemieckiego przyjechało sześć osób-Rosja: trzy kobiety i trzech mężczyzn (żartowałyśmy – przyjechał Feldlazaret mit Feldmatrazzen). Już się nie prasowało elektrycznymi żelazkami. Pobudowano piec z gliny z blatem żelaznym, na tym się grzało żelazne, ciężkie ruskie „uciuchi” (żelazka). Przypalałyśmy dłonie, piec prażył! Prało się nie tylko bieliznę personelu, ale i szpitalną, przy tej samej ilości praczek. Kobiety były okropnie umęczone. Prały starym sposobem – w baliach na tarze. Całe stosy zakrwawionych zaropiałych prześcieradeł, ręczników, wreszcie i bandaże musiały prać, a my zwijać bo nowych było brak. Gmach był kilkupiętrowy, a ja musiałam biegać od piwnic po strych, gdzie się suszyło pranie. Na drugim piętrze był magazyn do którego oddawało się policzoną i poskładaną bieliznę bacząc, żeby nic nie zginęło. Kiedyś lekarz, kpt. Jensen, litując się powiada: - Oj, Jadwigo, dostaniesz ty żylaki! – Tak, wiedziałam o tym, i mam je, męczę się przez całe moje życie nogi zeszpecone. 

Tak przepracowałam 10 miesięcy: od września 1943 do końca czerwca 1944 roku. 

Zima z 43 na 44 rok była bardzo mroźna! Przywożono sanitarkami ze stacji kolejowej żołnierzy rannych z odmrożeniami. Układano w pośpiechu na szerokich korytarzach i zanim uprzątnięto i ulokowano po salach był straszny fetor rozkładających się ciał jęk i wycie nieludzkie. Operacyjna pracowała bez wytchnienia. Chirurg, kpt. Jensen, przy nim nasze studentki medycyny – padali z nóg, ręce mdlały! Amputacja jedna po drugiej wyciąganie odłamków, stosy zakrwawionej bielizny. Żołnierze byli brudni, mizerni, zawszeni. Gdzież się podziała ich elegancja i cała buta zwycięzców? Chociaż to było dla nas wrogie wojsko, trudno było patrzeć bez współczucia na tych młodych chłopców, okaleczonych cierpiących... Co jeden szalony człowiek może zdziałać? Jak może ogłupić i porwać za sobą miliony ludzi? To daje wiele do myślenia... 

Jadwiga Łoginowa 
c.d.n.
.

Brak komentarzy: