piątek, 26 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 6. Zsyłka

23 czy 25 lutego, dokładnie nie pamiętam, bo zapisków nie robiłam, poszłam wraz z moją kuzynką, której mąż też był osadzony, bez paczki. Zauważyłyśmy jakiś niecodzienny ruch szczekanie psów, trzaskanie bram. Mówię do kuzynki: – Idziemy na trasę, którą będą prowadzić do dworca, może znajdziemy jakieś miejsce, z którego można będzie obserwować i ewentualnie rozpoznać naszych mężów, żeby na próżno nie chodzić na Łukiszki.

I tak tylko we dwie poszłyśmy. Ulice były już puste, żołnierze na nartach przeganiali ludzi z ulic prowadzących do dworca. Doszłyśmy szczęśliwie do owego budynku byłego gimnazjum, a potem lazaretu, który dobrze znałam. Był spalony ocalała tylko wieżyczka tuż nad ulicą. Weszłyśmy na samą górę i przyczaiłyśmy się w obawie, aby psy nie wywęszyły. Po upływie jakiegoś czasu zobaczyłyśmy wyłaniające się czoło smutnego pochodu... Na czele żołnierze na nartach, a potem kilkutysięczna kolumna cieni ludzkich! Twarze wychudłe, żółte, zarośnięte, wszyscy do siebie podobni. Szli podtrzymując się wzajemnie w szeregach ósemkami. Z obu stron każdego szeregu NKWDzista z bagnetem na broni. Choć trudno było rozpoznać, zauważyłam Tolka. Mój Boże! Zabrali zdrowego 23-letniego człowieka po dwóch miesiącach głodówki i wszy prowadzili na katorgę na nieznany los. Za co? Winą ich było tylko to, że byli Polakami! Kuzynka swego męża nie wypatrzyła i rzeczywiście nie było go w kolumnie. Wrócił z Łukiszek w końcu marca kompletnie chory. Podleczył się i wyjechali do Polski. Kiedy kolumna przeszła i można było wyjść z kryjówki, ile sił pobiegłam do domu wziąć paczkę i zawiadomić matkę. Wzięłam plecak i w powrotną drogę... Żadnej lokomocji nie było, zawsze pieszo.

Zmęczona, spocona pod ciężarem plecaka, minęłam dworzec osobowy, a na rampę towarową przechodziło się przez wysoki wiadukt nad torami, po schodach. Na schody wejść nie mogłam. Nogi jak z gumy. Odmówiły posłuszeństwa! Jakiś starszy pan podniósł, o nic nie pytał, wziąwszy plecak pomógł mi dojść na rampę. Tam już kłębił się tysięczny tłum! Każdy próbował rozpoznać swego starali się podać cokolwiek na drogę z żywności lub odzieży. Oni tymczasem klęczeli na rampie, na tym zlodowaciałym śniegu dookoła krążyli enkawudziści. Kilka godzin tak klęczeli przed długim składem towarowych wagonów, przygotowanych w charakterystyczny sposób, znany chyba tylko w ZSRR, dziś każdy wie, jak wyglądały. Klęczeli tak wiele godzin z lodu powstały kałuże. Ludzie chodzili do oficerów prosili o przyjęcie paczek. Obiecywali, że przyjmą po załadowaniu do wagonów i będą wiedzieli kto, w którym wagonie jest.

Czekaliśmy, mieliśmy nadzieję! Wreszcie, pod sam wieczór kiedy wagony załadowano i pozamykano, wyszedł oficer z psem i kilku żołnierzami. Zaczęli strzelać pod nogi. Ludzie się cofnęli, a ten oficer, śmiejąc się, mówił: – Wot wam pieredacza! Kak wam nie stydna zdieś stajać? Waszy synowja mużja atcy – eto bandzity! My czestnych ludziej tak nie uwozim! A nu-ka udirajcie tasiuda bo budziem strelać! (Oto wam przyjęcie paczek! Jak wam nie wstyd tutaj stać? Wasi synowie mężowie, ojcowie to bandyci! My porządnych ludzi tak nie wywozimy! Ano, uciekajcie bo będziemy strzelać!).

Co było robić? Na przemoc nie ma rady. Ludzie się rozpierzchli. Teściową i mnie wziął do siebie znajomy kolejarz, pan Dodo. Podali gorącej herbaty, kazali położyć się, odpocząć po strasznym dniu. Dom ich był blisko rampy. Nie spałyśmy. Nasłuchiwałyśmy odgłosów. Nagle po północy przeciągły gwizd lokomotywy – i odjazd na wschód... Trudno wyrazić słowami jakiego się doznaje uczucia w takiej chwili... Coś jakby się wewnątrz rozdzierało! Ból, bezsilność!... Ledwie rozwidniło się nieco, podziękowałyśmy dobrym ludziom za gościnę. Szłyśmy po torach pilnie wypatrując. Słyszałyśmy że wywożeni wyrzucają przez tę drewnianą rurę od odchody kartki z nazwiskami i adresami. Kilka takich znalazłyśmy i doręczyłyśmy rodzinom. Od Tolka nie było.

Zaczęło się oczekiwanie na jakąś wiadomość, wypatrywanie listonosza. W końcu kwietnia dostałam pierwszy liścik z wiadomością, gdzie się znajduje (był to obóz internowanych na Donbasie, m. Dzierżyńsk) i adres pewnego Starszego Rosjanina na który miałam pisać. Jednocześnie prośba do mnie, aby powiadomić żonę kolegi Stanisława Lisowskiego, Kazię, mieszkającą w Wilnie przy ul. Zamkowej. Od tego momentu zaprzyjaźniłyśmy się i odwiedzałyśmy się często. Ten pan, Kirył Mosiejko, był to wspaniały człowiek, pracował jako stolarz na kopalni. Polubił naszych chłopców jak synów, litował się nad ich dolą i starał się w miarę swoich możliwości pomagać.

Od tej pory posyłałyśmy listy i całymi kilogramami gazety, oni je wymieniali na jakieś produkty. Te gazety były potrzebne im, a także strażnikom, na skręty, machorkę dostawali (karyszki) – takie cięte drobno badyle tytoniu. Mąż nie lubił rozmawiać na temat życia w drodze do łagru i w nim. Jedynie zaraz po powrocie, chwilami zamyślał się, widocznie myślał wtedy o towarzyszach niedoli, którzy tam jeszcze zostali i wtedy mogłam czegoś się dowiedzieć. Jechali długo. Od czasu do czasu na jakichś stacjach podawano coś do jedzenia – przeważnie słoną suchą rybę. Potwornie chciało się pić! W wagonach paliły się piecyki żelazne no i 40 ludzi duszno było okropnie. Podczas dłuższych postojów otwierano wagony, para buchała jak z kotła, a mroźne powietrze wchodziło do wagonów, no i podawano wiadro wody wprost z kolejowej pompy. Nie trzeba chyba pisać jaki to miało skutek. Po przybyciu na miejsce masa ludzi pochorowała się na dyzenterię, krwawą biegunkę. Umierali... Co dzień rano przywozili chleb, a potem ładowali na ten sam wóz trupy i do dziś nie wiadomo, gdzie są ich kości. Tolek mówił że jego uratowała moja menażka, posiadając ją nigdy nie pił surowej wody. Chociaż z rudnego śniegu, przegotował na piecyku. Miał tyle przytomności. Uratował siebie i na pewno Stasia Lisowskiego.

Z tych co znałam zmarli: Jurek Poniatowski, chłopak z naszej paczki, pewien student USB [Uniwersytetu Stefana Batorego], jedyny syn. Matka zaszyła mu do kołnierza płaszcza złote ruble na czarną godzinę, lecz kiedy ona nadeszła nie umiał zrobić z tego użytku, był skąpy, nie wymienił na żywność jak zrobił Tolek i Stach, bo musiałby podzielić się ze współwięźniami. Nie przeżył. Zmarł na czerwonkę. Matka modliła się i żyła nadzieją, ze wróci! Ja wiedziałam o jego śmierci, ale nie mogłam jej tego powiedzieć. W tym samym obozie był też mój kuzyn, Antoni Garbowski, człowiek pod pięćdziesiątkę jego odesłano z transportem chorych do Wilna po paru miesiącach choroby zmarł.

W więzieniu robiono dokładną rewizję, kazano się do naga rozbierać i robić przysiady aby nawet w odbycie nie schowali czego! Tolek jednak ich przechytrzył i uratował dwie obrączki i moją fotografię, w popiele, w piecyku. Poobcinano guziki od ubrań, zabrano nawet sznurowadła od butów, widocznie bali się, żeby nie odebrali sobie życia. Teraz całą myśl i działanie skoncentrowałam na tym, jakby pomóc mężowi, żeby przeżył i możliwie szybko wrócił. Matka Tolka pracowała jako „naczalnik lesoskłada”, czyli kierownik składu drzewnego w Pakienie, a w Wilnie przy ul. Wileńskiej znajdował się „Wileński Kombinat Drzewny”, podlegało mu kilkanaście składów. Dostałam tam pracę. Prowadziłam sprawozdawczość i statystykę. Z naszych składów wysyłało się kopalniaki i inne materiały drzewne, m.in. także na Donbas – do kopalń Donieckiego Zagłębia Węglowego. Dyrekcja znajdowała się w mieście Stalino – dzisiejszy Donieck. W tych kopalniach nasi z łagrów pracowali.

Po powrocie kuzyna z łagru i rozmowie z nim zaczęłam poważnie myśleć, jak tam pojechać. Dotąd nikt tego nie uczynił! Tego „raju” każdy się bał! Dyrektorem kombinatu był Polak, pan Tajkiewicz, głównym księgowym niby Białorusin, urodzony w Wilnie, zawsze był Polakiem! Ot, taki „pierekulszczik”. Oprócz nich był jeden inżynier i dwóch księgowych – też Polaków. Ci panowie starali się pomóc w moim trudnym przedsięwzięciu. Czas był straszny! Wojna z Niemcami była zakończona 9-go maja, ale pociągów pasażerskich z Wilna w głąb ZSRR nie było. Następna trudność: nie miałam paszportu rosyjskiego ani litewskiego, jedynym dokumentem „Karta Ewakuacyjna” do Polski naturalnie.

Ponieważ napisałam do męża i Mosiejkowych o ewentualnym moim przyjeździe, nie mogłam się już wycofać. Przy pomocy Polaka z Moskwy, inż. Marcinkiana postarałam się o pieczątkę z „Sownarkoma”, na przyklejoną do karty ewakuacyjnej fotografii i zezwolenie na wyjazd. Żeby było raźniej namówiłam Kazię na podróż ona miała paszport litewski ale nie pracowała. Na to też znalazł się sposób. Poprosiłyśmy mego dyrektora, na niby przyjął do pracy i wypisał delegację, podziwiając naszą odwagę. Nie miał żadnych zastrzeżeń do przygotowanych dokumentów w księgowości. Chodziło o jakieś niedokonane przelewy bankowe, przetrzymywanie wagonów, nie przysyłanie drutu do zabezpieczania załadowanego drewna takie papierki jako przyczyna dla której przybyłyśmy, a nam chodziło głównie o możliwość podpisania delegacji, bo przecież nie mogłyśmy kupić powrotnego biletu.

Zdawało się, że już nic nie stoi na przeszkodzie po wielu staraniach bilety w kasie sprzedano ale tylko do Moskwy. Nie zastanawiając się jak dalej sobie poradzimy poszłam zabrać z księgowości papiery i pożegnać się ze współpracownikami. I tu niespodzianka! „Gławbuch” zabrał dokumenty. Zastanawiam się, złośliwość, czy chciał w łapę? No i jak jechać? Czym się tam tłumaczyć? Po co taki świat przyjechałyśmy? Ale jak to młodość i być może niepełna świadomość grożącego niebezpieczeństwa, widząc przed sobą tylko jeden cel poprosiwszy o błogosławieństwo naszego proboszcza, powierzając Bogu i Matce Najświętszej los – postanowiłyśmy nie rezygnować pomimo wszystkie przeciwności!

Jadwiga Łoginowa
c.d.n.

Brak komentarzy: