poniedziałek, 29 lutego 2016

Wybory uzupełniające do senatu w okręgu 59

W dniu 6 marca 2016 r. wyborcy z okręgu nr 59 obejmującego podlaskie powiaty: augustowski, grajewski, kolneński, łomżyński, moniecki, sejneński, suwalski i zambrowski oraz Łomżę i Suwałki, wybiorą Senatora RP.






niedziela, 28 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 8 W „Ugolkombinacie” w Stalino i U dziadzi Kiryła

Do miasta Stalino przyjechałyśmy przed południem i zaraz udałyśmy się do dyrekcji „Stalinugolkombinatu”, oczywiście bez żadnych potrzebnych papierków, tylko „na gębę”, jak to się popularnie mówi. Miałam trochę strachu, ale śmiało weszłam do księgowości, przedstawiłam sprawę i cel naszej delegacji. Dałam też dwie księgi, oni zaczęli się tłumaczyć, że „Gławbucha niet” i dyrektora też nie ma, może jutro przyjdziemy? Ja mówię: Dobrze, ale proszę już dziś podpisać delegacje. Chciałybyśmy wcześniej kupić bilety na powrót, bo straszne kolejki.

Podbili delegacje i zaprosili na urzędniczy obiad. I wtedy właśnie zobaczyłam, jak wygląda u nich propagowana równość! Robotnicy mieli obskurną stołówkę i żarcie chyba takież. Nas zaproszono na bardzo smaczny obiad: barszcz ukraiński na mięsie, ze śmietaną i pierożki z mięsem w drożdżowym cieście (tylko w Rosji umieją takie robić). Przy stoliku czysto nakrytym z kwiatkami w wazonie.

Zjadłyśmy barszcz ze smakiem i jeden pieróg, a drugiego nie dało rady, za wiele. Pan, który nam asystował przy obiedzie, poradził wziąć drugi pierożek ze sobą zawinął w serwetkę (nawet serwetki papierowe były na stole!).

Wszystko się pięknie udało. Syte, obiecując, że jutro przyjdziemy na dalsze rozmowy, poszłyśmy na stację kupić bilety na dalszą drogę, do małej stacyjki, około 50 km od Stalino w kierunku Dzierżyńska. Do kombinatu oczywiście nie pokazałyśmy się więcej! Jak ta stacyjka się nazywała nie pamiętam. Przyjechałyśmy przed północą, a w drodze byłyśmy świadkami sprytnej kradzieży. Jechało się wygodnie, tylu pasażerów, ile miejsc siedzących, wreszcie po ludzku, jak się należy. Raptem – zgrzyt hamulców, krzyki, strzelanina i co się okazało? – Czemadan utaszczyli! Jak? Wszyscy siedzieli na swoich miejscach nikt nie wchodził. A okno było otwarte i tylko posłyszeliśmy szurnięcie widocznie jakimś hakiem z dachu wagonu tę walizkę ściągnięto.

Pociąg zatrzymano przeszukano na jakiejś przestrzeni okolice torów i nic! „Prapała”. Nie znaleźli. Od złodziejstwa tam byli spece. Najbardziej trzeba było uważać na małych chłopaków, którzy się kręcili po przedziałach. Jedni prosili o jałmużnę, inni w tym czasie ściągali co się dało.

Wysiadłyśmy tylko my dwie na tej stacji. Peron, pole, kilkadziesiąt kroków dalej widoczne małe światełko. Byłam wykończona przeżyciem, napięciem nerwów i niewyspaniem, że po wyjściu z pociągu nogi jak z gumy. Nie mogę stać. Co się podniosłam, to znowu na kolana. Już drugi raz przeżywałam taki stan. I co robić? Walizki ciężkie jak kamieniami naładowane. Wtem podeszła jakaś kobieta i pyta:
Szto z wami dziewcziata? Zapytałam, czy można przeczekać do rana na tej stacji.
Ona na to: – Szto wy, dziewcziata! Tut waszych kostaczek nie najdut. Nie znajecie, kak u nas straszno? At kuda wy prijechali? (Co wy, dziewczęta! Tu nie znajdą waszych kości nawet. Nie wiecie, jak u nas jest strasznie? Skąd wy?)
Powiedziałam, że jesteśmy w delegacji z Litewskiej republiki, z Wilna, a ona na to:
To nie mieli mużczin wysyłać, tylko młode dziewczyny w taki świat?! 

Przedstawiła się, że pracuje na tej stacji, kończy służbę, mąż jeszcze nie wrócił z wojny, ma dwoje dzieci. Zaprosiła nas do swego domku. Do Dzierżynska, powiada, jeszcze piętnaście kilometrów na piechotę. Perspektywa niewesoła, ale nie było wyboru, trzeba było kobiecie zaufać. Przez całą podróż modliłam się do Matki Najświętszej i Ona chyba zesłała tę kobietę, wspaniałą, dobrą, współczującą... Wzięła moje walizki i powoli poszłyśmy do jej domku.

Domek maleńki, ale czyściutki. Wszystko wyprane i wyszorowane. Dzieciaczki, chłopczyk i dziewczynka, śliczne paroletnie i już same zostawiane w domu, czekały na mamę. Wyciągnęłyśmy swoje zapasy jedzenia, miałyśmy upieczone wspaniałe sucharki i dużo suchej kiełbasy, specjalnie zrobionej na tę drogę. Kobieta zagotowała „cziaj”, powiedziałam jej szczerze w jakim celu przybyłyśmy tutaj. Po kolacji uszykowała posłanie na podłodze, przepraszając, że ma tylko jedno łóżko, na którym śpi z dziećmi.

Rozgadałyśmy się, opowiedziałyśmy, co się działo w Wilnie, jak aresztowano i wywożono. Ona ze łzami w oczach mówiła: – Widziałam, jak przyprowadzili waszych do obozu! Okropność! Biedni ludzie! Rozmawialiśmy, jak z kimś bardzo bliskim, ok. pierwszej wreszcie położyłyśmy się. Spanie było wspaniałe! Częściowe odprężenie i ufność w Opatrzność Boską, że i dalej nam się powiedzie. O godzinie piątej obudziła nas gospodyni. – Wstańcie, czas iść póki chłodno. Daleka droga!

I co znaczy młodość! Po parogodzinnym odpoczynku wstałam znowu silna i wesoła. Kobieta nas przenocowała, zaopiekowała się i jeszcze pożyczyła wózek, załadowała nasze rzeczy i wiozła je aż pod znany adres w Dzierżyńsku, zapraszając, abyśmy w powrotnej drodze też przyszły do niej na noc, a rano odprowadzi do pociągu. Tak więc przy pomocy dobrych ludzi dotarłyśmy na miejsce.

Kiedy przechodziłyśmy koło łagru (był w pobliżu szosy), poznał mnie jakiś młody chłopak, skacząc za ogrodzeniem wołał:
Panno Jadziu! Skąd Pani tu? Do kogo? Co Pani tu robi? 
Cicho! – mówię. – Nie zdradź mnie, bo wszystko popsujesz! Wyobrażam sobie jak wrzało w obozie, bo przed nami nikt tam nie był z własnej woli.

U dziadzi Kiryła 
Kirył Mosiejkow, robotnik, stolarz na kopalni, miał swój własny domek, wspaniałą żonę, córkę Wierę i pięcioletnią wnuczkę Ludoczkę. W tym domu przywitano nas, jak dobrych znajomych lub krewnych. Rozmowom i opowiadaniom nie było końca...

Po południu tego jeszcze dnia poszliśmy z Kiryłem na rozpoznanie terenu pod kopalnię, kiedy już ludzi z łagrów i konwoju nie było. Mosiejkow uprzedził naszych mężów ze jesteśmy i przyprowadzi nas na kopalnię. Umówili się, gdzie ma nas ukryć. Rano wzięłyśmy w węzełek dobrej nalewki, jedzenie, ubrałyśmy kretonowe sukienki, jakieś chustki na głowę, żeby się upodobnić do robotnic. Na kopalnie wprowadził nas bez trudu. Konwoju jeszcze nie było. Wprowadził do spalonego budynku. Zostały tam tylko mury i żelazne schody. Kazał usiąść na małej platformie, jak się schody zakręcają, żeby z dołu nie byłybyśmy widoczne. Umazałyśmy twarze, ręce i nogi w kurzu węglowym.

Czekamy, czas się dłuży trochę straszno wiadomo, gdzie się znajdujemy – i to nielegalnie! W pewnym momencie dał się słyszeć jakiś ruch, jakieś głosy, na razie nie można było rozpoznać, czy to nasi. Kazia leży z głową na moich kolanach, ja siedzę w tym kurzu, a tu widzę na schodach wysuwa się najpierw bagnet na karabinie, za nim żołnierz z konwoju. „Dusza w piętach”... Wpadłyśmy – myślę. A wy, dziwczata, szto spartaliś zdieś? Ja na to: Cziort waźmi rabotu! Spać choczetsia, wczeria byli my na tancach, pażałusta, nie gawaricie nikamu! (A wy dziewczyny, czego się tu schowałyście? – Niech diabli wezmą robotę! Spać się chce wczoraj byłyśmy na zabawie, nie mówcie proszę, nikomu!). A mnie co do tego – i żołnierz zaklął szpetnie. – Śpijcie sobie! – I poszedł na górę.

Za chwilę idzie kobieta z wiadrem. – O! – myślę – teraz gorzej! Z babami różnie bywa, one się znają nawzajem... Ale popatrzała, my udałyśmy, że śpimy, ona też poszła na górę. Nie wracali. Wreszcie usłyszałyśmy głosy polskie. Stach i Tolek weszli do tego budynku, rozglądają się zaniepokojeni, nie widzą nas! Pomyśleli, że wpadłyśmy. Zawołałam po imieniu, ucieszyli się! Zeszłyśmy na dół, zamknęli drzwi i poszli po zaprzyjaźnionego konwojenta. Przyszło dwóch. Siedzieliśmy, gadali, wypili tę wiśniówkę, okazało się – za mało. Strażnik kazał Tolkowi zakryć oko chustką, niby zaprószył i idą do lekarza. Wyszli na bazar kupić samogonu. Szukając sprzedawcy – zgubili się! Tolek nie mógł wrócić bez konwojenta, a on bez Tolka. Obaj byli w strachu.

Wreszcie się odnaleźli wrócili, wypili konwojenci odeszli. Niebawem i nasi chłopcy poszli do łagru. Gdy wszystko ucichło przyszedł Dziadźka Kirył i wróciliśmy do domu. Mężowie nasi wyglądali już prawie normalnie, tylko podstrzyżeni śmiesznie, „na kancik” – i te kufajki, i typowe, żłobione kalosze szachciorskie, łamiące się od brudu. Wszystko czarne i postrzępione!

Jadwiga Łoginowa
c.d.n.

sobota, 27 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 7 Podróż

W pierwszej dekadzie września, dokładnie nie pamiętam a teściowa zniszczyła wszystkie listy i tę kartę ewakuacyjną jako mój dokument tożsamości (bała się o syna), więc piszę wszystko z pamięci, po 45-ciu latach. Po dziewięciu latach od śmierci męża.

Pogoda tego roku była piękna, ciepło jak w pełni lata. Ach, jakież my byłyśmy niedoświadczone, a nikt ze starszych nie poradził , jak się w taką drogę wyprawiać! Ubrałyśmy się w letnie sukienki, dwie na zmianę, jakiś lekki sweterek i dwie pary pantofli. Jak najmniej dla siebie żeby dla nich więcej rzeczy się pomieściło. W sumie bagaż był bardzo ciężki: plecak i dwie walizki dobrze nabite. Do dworca odprowadziła najbliższa rodzina. W pociągu ani jednego cywila. Sami frontowi żołnierze, wiele kalek o kulach. Przedziały zapchane paczkami i walizami – „trofieje” (tak się to nazywało). Wagony na szczęście osobowe. Żołnierze pili i po pijanemu wszczynali awantury, słyszało się nawet wystrzały! Teraz dopiero owładnął nami autentyczny strach! Bacznie śledziłam i słuchałam, co się dookoła. Na zaczepki nie odpowiadałam. Kazi kazałam się wcale nie odzywać, słabo mówiła po rosyjsku.

W naszym przedziale jechał major, człowiek po czterdziestce, mądry, niepijany, on to nas uprzedził, ze dwaj żołnierze zmawiają się zrobić z nami „porządek” w Moskwie. Podsłuchał na korytarzu ich rozmowy i śmiechy. Kazi kazałam udawać, że śpi, a sama czuwałam cały czas. Do Moskwy podróż trwała 24 godziny.

Na dworcu w Moskwie sprawdzanie dokumentów. Postawiłyśmy walizki plecaki miałyśmy na sobie. Podajemy papiery Kazi litewski paszport w porządku, a na moją kartę zrobili wielkie oczy.
A szto eta za dokumient? 
Karta ewakuacyjna – ja na to.
Kuda? 
W Polszu. 
To zaczem ty w Maskwu prijechała? 
W kamandirowku, w Stalino, na Donbas, a paka ujedu w Polszu chaczu uwidzieć Maskwu, tot gorod czudiesnyj!
Wot prawilna! – i przybili pieczątkę.

Zanim to się załatwiło – obejrzałyśmy się. Naszych walizek nie było. Ktoś mówi: – O tam, na ulicy, przy taksówce! Wybiegłyśmy, a ci dwaj żołnierze z przedziału z naszymi rzeczami już w taksówce. My za nimi wsiadłyśmy, bo przecież bez tych rzeczy nie miała sensu nasza dalsza podróż!

Na pytanie dlaczego zabrali, odpowiedzieli, że chcą nam pomóc i dowiozą na „Poweleskij wakzał”, do Stalino z tego dworca trzeba jechać. Jedziemy, ale ja mam się na baczności, bo wiem, co może nas spotkać w takim mieście i w taki czas. Jechaliśmy długo łzy same cicho płyną, widzę, że już peryferie miasta, domy niskie, niektóre drewniane. Siedziałam obok kierowcy pieniądze miałam pod ręką, daję mu je, płaczę, proszę, błagam żeby zatrzymał wreszcie zaczęłam walić w drzwi samochodu ludzie zauważyli. Kierowca trochę zwolnił, otworzyłam i wyskoczyłam ciągnąc za sobą koleżankę. Szofer wyrzucił walizki i szybko odjechał. Zbiegli się ludzie, jakiś starszy pan, widząc nas zapłakane pyta, co jest? Opowiedziałam, co zaszło, i że miałyśmy jechać na Poweleskij dworzec, a oni aż tutaj wywieźli! Ten pan na to:
Wot swołaczi!... No, nie płaczcie. Zaraz będzie tramwaj „jedynka” i dojedziecie, gdzie trzeba.

Pomógł donieść bagaż, wsadził do tramwaju i jeszcze uprzedził, że to daleko, i że z Moskwy bilety na dalszą drogę trudno będzie dostać. Podziękowałyśmy serdecznie za pomoc. Jadąc rozmyślałam tak: Wszędzie są ludzie. Są źli, ale więcej jest dobrych. Grunt, nie tracić głowy. Myśleć, a będzie dobrze.

Częściowo byłyśmy przygotowane na trudności, ale to, co zobaczyłyśmy pod dworcem, przeszło wszelkie wyobrażenia. Ludzie czekali po kilka dni pod kasami. Nocowali pod gołym niebem, siedząc na tłumokach. Perspektywa całkiem niewesoła. Wiedziałam, że w ZSRR brak było papieru, więc wzięłam ze sobą kilka ksiąg buchalteryjnych, grube, ciężkie ale świetny papier i jakże nam się przydały! Wzięłam pieniądze, delegacje i dwie księgi, poszłam szukać szczęścia. Po prostu jakby jakaś siła mnie prowadziła w kierunku jakichś drzwi weszłam, a tam była kasa. Kasjerka krzyknęła:
Szto wy tut nie lzia zachadzić  Bez słowa położyłam przed nią książki, pieniądze i delegacje wygląd mój i prośba w oczach powiedziały jej więcej niż słowa. Zamknęła okienko żeby ludzi nie rozdrażniać wypisała bilety.

Udało się! Dostałam bilety! Zaraz obeschły łzy. Była nadzieja na dalszą drogę. Odjechałyśmy za kilka godzin, pociągiem cywilnym, następnych tysiąc kilometrów. Jakże inaczej! Ludzie jechali na Ukrainę z różnych stron Związku radzieckiego wielu z Sybiru po długoletnim pobycie, Rosjanie. Czas szybko mijał na rozmowie śpiewie i podziwianiu ciekawej przyrody. Z powodu zdenerwowania i niepewnego jutra nie potrafiłam zdrzemnąć się ani na chwilę. Byłam odpowiedzialna za koleżankę i powodzenie naszej sprawy. Kazia spała i była wypoczęta.

Dojeżdżaliśmy do Kijowa. Bardzo chciałam zobaczyć to historyczne, piękne miasto. Na szczęście wzięto wszystkich podróżnych na „Sanprawierku” (kontrolę sanitarną) i dano darmowy bilet do łaźni. Nogi miałam popuchnięte, pantofli nie mogłam założyć, a więc po Kreszczatiku paradowałam na bosaka. Bagaży nie niosłyśmy, zostały w przechowalni.

No, przyszłyśmy w „baniu”. W życiu nie byłam w takiej łaźni. Weszło się do jednego pomieszczenia, tam trzeba było się rozebrać, ubrania kobieta zamknęła do szafki. Kazała iść dalej..., wskazała jakieś drzwi tam słychać było chlapanie wody. Kobiet było około dwudziestu. Wyglądały okropnie. Ciała szare, zdrapane, wszystkie wyglądały bardzo staro. Brzuchy i piersi obwisłe. My, młode i ładne patrzały na nas, jak na jakieś dziwo a my chowałyśmy się jedna za drugą. Każda kobieta miała ze sobą jakieś naczynie, „tazik” – jak one nazywały. Dookoła tego pomieszczenia pod ścianami były ławy cementowe, a nad nimi krany z ciepłą wodą.

Ustąpiły nam jeden kran, chlapiemy się jako-tako, bez mydła, aby się trochę odświeżyć i nogi obmyć. Wtem drzwi się otwierają i wchodzi mężczyzna z kluczami, jakiś hydraulik. Nieprzywykłe do takich sytuacji nie mamy się gdzie schować a on się śmieje:
 – Czewo wy priatajecieś, ja priwyk a wy krasiwyje, prijatno pasmatrieć! 
Naprawił kran i odszedł.

Była to pierwsza komiczna przygoda w naszej podróży. Z łaźni poszłyśmy na dworzec, po drodze podziwiałyśmy i kupiłyśmy piękne ukraińskie owoce: jabłka, grusze, arbuzy brzoskwinie śliwki. Arbuzy sprzedawali wszędzie gdziekolwiek pociąg stawał zaraz pojawiały się dzieci z tymi owocami: – Ciocinka, kupcie arbuza! Jadłyśmy je i to zaspokajało pragnienie.

 Jadwiga Łoginowa c.d.n.

piątek, 26 lutego 2016

Zaproszenie do Elbląga na spotkanie



Pragnę wszystkim przypomnieć o wydarzeniu w Elblągu związanym z przyjazdem Koordynatora Krajowego i członka Zarządu KOD Radomira Szumełdy, osoby które nie będą mogły uczestniczyć w spotkaniu osobiście,obejrzą przekaz na żywo pod linkiem :http://www.ustream.tv/channel/T25sz2kUcJV

Przekaz będzie aktywny w dniu 2.03.2016,przewidywany czas transmisji godzina 18:00 o szczegółach poinformujemy

Tadeusz Piotrowski

PROJEKT
Misja Komitetu Obrony Demokracji

Celem KOD jest obrona, budowa i umacnianie demokratycznych podstaw funkcjonowania państwa i obywateli.
KOD realizuje swoją misję w granicach prawa, posługując się metodami pokojowymi, nie przekraczając granic nieposłuszeństwa obywatelskiego.
KOD funkcjonuje w płaszczyźnie obywatelskiej i ponadpartyjnej, krzewiąc wartości patriotyczne i europejskie.

Kierunki działania KOD:
1.
Organizacja
- budowa ogólnopolskich struktur ruchu, 
- powołanie kierownictwa, 
- zapewnienie łączności koordynacji działań, 
- ukształtowanie systemu finansowania i rozliczania, 
- stworzenie sieci grup gotowych do lokalnych działań typu zbierania podpisów czy udziału w
komisjach wyborczych czy referendalnych, 
- wyznaczanie grup zadaniowych, w tym zagranicznych placówek wspierających czy zespołów 
dyżurnych w wybranych mediach społecznościowych.

2. Edukacja
- budowa Wszechnicy Wiedzy Obywatelskiej (WWO).
Zadaniem WWO jest przedstawienie szeroko rozumianej wiedzy państwowej oraz edukowanie 
społeczeństwa obywatelskiego poprzez zbudowanie repozytorium przydatnych materiałów, 
tworzenie podręczników, gromadzenie i udostępnianie danych szkoleniowych'

- stworzenie Latającego Uniwersytetu Demokracji (LUD KOD) 
celem LUD jest stworzenie bazy animatorów (wykładowców i artystów) oraz bazy lokalnych 
placówek gotowych do zaproszenia i zorganizowania występu animatorów na swoim terenie.

3. Obserwacja
- zbieranie informacji o naruszeniach demokracji, 
- udzielanie pomocy interwencyjnej, 
- przekazywanie danych krajowym i międzynarodowym ośrodkom działających w obszarze praw 
człowieka i obywatela. 
- zbudowanie ośrodka zapewniającego bezpieczne przyjmowanie danych dokumentujących 
przypadki naruszania prawa (np. KOD_Leaks). Przygotowywanie i publikowanie raportów na 
podstawie zebranych danych.

4. Reprezentacja
- reprezentowanie na forum krajowym i międzynarodowym społeczności obywatelskiej 
działaczy, uczestników i sympatyków KOD, 
- organizowanie wystąpień publicznych, zgromadzeń, spotkań patriotycznych i artystycznych, 
- przedstawianie projektów zmian, postulatów, uwag, 
- budowa niezależnych kanałów informacyjnych, wykorzystywanie internetowych mediów,
tworzenie relacji z otoczeniem medialnym, społecznym, politycznym,
- wydawanie publikacji.


Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 6. Zsyłka

23 czy 25 lutego, dokładnie nie pamiętam, bo zapisków nie robiłam, poszłam wraz z moją kuzynką, której mąż też był osadzony, bez paczki. Zauważyłyśmy jakiś niecodzienny ruch szczekanie psów, trzaskanie bram. Mówię do kuzynki: – Idziemy na trasę, którą będą prowadzić do dworca, może znajdziemy jakieś miejsce, z którego można będzie obserwować i ewentualnie rozpoznać naszych mężów, żeby na próżno nie chodzić na Łukiszki.

I tak tylko we dwie poszłyśmy. Ulice były już puste, żołnierze na nartach przeganiali ludzi z ulic prowadzących do dworca. Doszłyśmy szczęśliwie do owego budynku byłego gimnazjum, a potem lazaretu, który dobrze znałam. Był spalony ocalała tylko wieżyczka tuż nad ulicą. Weszłyśmy na samą górę i przyczaiłyśmy się w obawie, aby psy nie wywęszyły. Po upływie jakiegoś czasu zobaczyłyśmy wyłaniające się czoło smutnego pochodu... Na czele żołnierze na nartach, a potem kilkutysięczna kolumna cieni ludzkich! Twarze wychudłe, żółte, zarośnięte, wszyscy do siebie podobni. Szli podtrzymując się wzajemnie w szeregach ósemkami. Z obu stron każdego szeregu NKWDzista z bagnetem na broni. Choć trudno było rozpoznać, zauważyłam Tolka. Mój Boże! Zabrali zdrowego 23-letniego człowieka po dwóch miesiącach głodówki i wszy prowadzili na katorgę na nieznany los. Za co? Winą ich było tylko to, że byli Polakami! Kuzynka swego męża nie wypatrzyła i rzeczywiście nie było go w kolumnie. Wrócił z Łukiszek w końcu marca kompletnie chory. Podleczył się i wyjechali do Polski. Kiedy kolumna przeszła i można było wyjść z kryjówki, ile sił pobiegłam do domu wziąć paczkę i zawiadomić matkę. Wzięłam plecak i w powrotną drogę... Żadnej lokomocji nie było, zawsze pieszo.

Zmęczona, spocona pod ciężarem plecaka, minęłam dworzec osobowy, a na rampę towarową przechodziło się przez wysoki wiadukt nad torami, po schodach. Na schody wejść nie mogłam. Nogi jak z gumy. Odmówiły posłuszeństwa! Jakiś starszy pan podniósł, o nic nie pytał, wziąwszy plecak pomógł mi dojść na rampę. Tam już kłębił się tysięczny tłum! Każdy próbował rozpoznać swego starali się podać cokolwiek na drogę z żywności lub odzieży. Oni tymczasem klęczeli na rampie, na tym zlodowaciałym śniegu dookoła krążyli enkawudziści. Kilka godzin tak klęczeli przed długim składem towarowych wagonów, przygotowanych w charakterystyczny sposób, znany chyba tylko w ZSRR, dziś każdy wie, jak wyglądały. Klęczeli tak wiele godzin z lodu powstały kałuże. Ludzie chodzili do oficerów prosili o przyjęcie paczek. Obiecywali, że przyjmą po załadowaniu do wagonów i będą wiedzieli kto, w którym wagonie jest.

Czekaliśmy, mieliśmy nadzieję! Wreszcie, pod sam wieczór kiedy wagony załadowano i pozamykano, wyszedł oficer z psem i kilku żołnierzami. Zaczęli strzelać pod nogi. Ludzie się cofnęli, a ten oficer, śmiejąc się, mówił: – Wot wam pieredacza! Kak wam nie stydna zdieś stajać? Waszy synowja mużja atcy – eto bandzity! My czestnych ludziej tak nie uwozim! A nu-ka udirajcie tasiuda bo budziem strelać! (Oto wam przyjęcie paczek! Jak wam nie wstyd tutaj stać? Wasi synowie mężowie, ojcowie to bandyci! My porządnych ludzi tak nie wywozimy! Ano, uciekajcie bo będziemy strzelać!).

Co było robić? Na przemoc nie ma rady. Ludzie się rozpierzchli. Teściową i mnie wziął do siebie znajomy kolejarz, pan Dodo. Podali gorącej herbaty, kazali położyć się, odpocząć po strasznym dniu. Dom ich był blisko rampy. Nie spałyśmy. Nasłuchiwałyśmy odgłosów. Nagle po północy przeciągły gwizd lokomotywy – i odjazd na wschód... Trudno wyrazić słowami jakiego się doznaje uczucia w takiej chwili... Coś jakby się wewnątrz rozdzierało! Ból, bezsilność!... Ledwie rozwidniło się nieco, podziękowałyśmy dobrym ludziom za gościnę. Szłyśmy po torach pilnie wypatrując. Słyszałyśmy że wywożeni wyrzucają przez tę drewnianą rurę od odchody kartki z nazwiskami i adresami. Kilka takich znalazłyśmy i doręczyłyśmy rodzinom. Od Tolka nie było.

Zaczęło się oczekiwanie na jakąś wiadomość, wypatrywanie listonosza. W końcu kwietnia dostałam pierwszy liścik z wiadomością, gdzie się znajduje (był to obóz internowanych na Donbasie, m. Dzierżyńsk) i adres pewnego Starszego Rosjanina na który miałam pisać. Jednocześnie prośba do mnie, aby powiadomić żonę kolegi Stanisława Lisowskiego, Kazię, mieszkającą w Wilnie przy ul. Zamkowej. Od tego momentu zaprzyjaźniłyśmy się i odwiedzałyśmy się często. Ten pan, Kirył Mosiejko, był to wspaniały człowiek, pracował jako stolarz na kopalni. Polubił naszych chłopców jak synów, litował się nad ich dolą i starał się w miarę swoich możliwości pomagać.

Od tej pory posyłałyśmy listy i całymi kilogramami gazety, oni je wymieniali na jakieś produkty. Te gazety były potrzebne im, a także strażnikom, na skręty, machorkę dostawali (karyszki) – takie cięte drobno badyle tytoniu. Mąż nie lubił rozmawiać na temat życia w drodze do łagru i w nim. Jedynie zaraz po powrocie, chwilami zamyślał się, widocznie myślał wtedy o towarzyszach niedoli, którzy tam jeszcze zostali i wtedy mogłam czegoś się dowiedzieć. Jechali długo. Od czasu do czasu na jakichś stacjach podawano coś do jedzenia – przeważnie słoną suchą rybę. Potwornie chciało się pić! W wagonach paliły się piecyki żelazne no i 40 ludzi duszno było okropnie. Podczas dłuższych postojów otwierano wagony, para buchała jak z kotła, a mroźne powietrze wchodziło do wagonów, no i podawano wiadro wody wprost z kolejowej pompy. Nie trzeba chyba pisać jaki to miało skutek. Po przybyciu na miejsce masa ludzi pochorowała się na dyzenterię, krwawą biegunkę. Umierali... Co dzień rano przywozili chleb, a potem ładowali na ten sam wóz trupy i do dziś nie wiadomo, gdzie są ich kości. Tolek mówił że jego uratowała moja menażka, posiadając ją nigdy nie pił surowej wody. Chociaż z rudnego śniegu, przegotował na piecyku. Miał tyle przytomności. Uratował siebie i na pewno Stasia Lisowskiego.

Z tych co znałam zmarli: Jurek Poniatowski, chłopak z naszej paczki, pewien student USB [Uniwersytetu Stefana Batorego], jedyny syn. Matka zaszyła mu do kołnierza płaszcza złote ruble na czarną godzinę, lecz kiedy ona nadeszła nie umiał zrobić z tego użytku, był skąpy, nie wymienił na żywność jak zrobił Tolek i Stach, bo musiałby podzielić się ze współwięźniami. Nie przeżył. Zmarł na czerwonkę. Matka modliła się i żyła nadzieją, ze wróci! Ja wiedziałam o jego śmierci, ale nie mogłam jej tego powiedzieć. W tym samym obozie był też mój kuzyn, Antoni Garbowski, człowiek pod pięćdziesiątkę jego odesłano z transportem chorych do Wilna po paru miesiącach choroby zmarł.

W więzieniu robiono dokładną rewizję, kazano się do naga rozbierać i robić przysiady aby nawet w odbycie nie schowali czego! Tolek jednak ich przechytrzył i uratował dwie obrączki i moją fotografię, w popiele, w piecyku. Poobcinano guziki od ubrań, zabrano nawet sznurowadła od butów, widocznie bali się, żeby nie odebrali sobie życia. Teraz całą myśl i działanie skoncentrowałam na tym, jakby pomóc mężowi, żeby przeżył i możliwie szybko wrócił. Matka Tolka pracowała jako „naczalnik lesoskłada”, czyli kierownik składu drzewnego w Pakienie, a w Wilnie przy ul. Wileńskiej znajdował się „Wileński Kombinat Drzewny”, podlegało mu kilkanaście składów. Dostałam tam pracę. Prowadziłam sprawozdawczość i statystykę. Z naszych składów wysyłało się kopalniaki i inne materiały drzewne, m.in. także na Donbas – do kopalń Donieckiego Zagłębia Węglowego. Dyrekcja znajdowała się w mieście Stalino – dzisiejszy Donieck. W tych kopalniach nasi z łagrów pracowali.

Po powrocie kuzyna z łagru i rozmowie z nim zaczęłam poważnie myśleć, jak tam pojechać. Dotąd nikt tego nie uczynił! Tego „raju” każdy się bał! Dyrektorem kombinatu był Polak, pan Tajkiewicz, głównym księgowym niby Białorusin, urodzony w Wilnie, zawsze był Polakiem! Ot, taki „pierekulszczik”. Oprócz nich był jeden inżynier i dwóch księgowych – też Polaków. Ci panowie starali się pomóc w moim trudnym przedsięwzięciu. Czas był straszny! Wojna z Niemcami była zakończona 9-go maja, ale pociągów pasażerskich z Wilna w głąb ZSRR nie było. Następna trudność: nie miałam paszportu rosyjskiego ani litewskiego, jedynym dokumentem „Karta Ewakuacyjna” do Polski naturalnie.

Ponieważ napisałam do męża i Mosiejkowych o ewentualnym moim przyjeździe, nie mogłam się już wycofać. Przy pomocy Polaka z Moskwy, inż. Marcinkiana postarałam się o pieczątkę z „Sownarkoma”, na przyklejoną do karty ewakuacyjnej fotografii i zezwolenie na wyjazd. Żeby było raźniej namówiłam Kazię na podróż ona miała paszport litewski ale nie pracowała. Na to też znalazł się sposób. Poprosiłyśmy mego dyrektora, na niby przyjął do pracy i wypisał delegację, podziwiając naszą odwagę. Nie miał żadnych zastrzeżeń do przygotowanych dokumentów w księgowości. Chodziło o jakieś niedokonane przelewy bankowe, przetrzymywanie wagonów, nie przysyłanie drutu do zabezpieczania załadowanego drewna takie papierki jako przyczyna dla której przybyłyśmy, a nam chodziło głównie o możliwość podpisania delegacji, bo przecież nie mogłyśmy kupić powrotnego biletu.

Zdawało się, że już nic nie stoi na przeszkodzie po wielu staraniach bilety w kasie sprzedano ale tylko do Moskwy. Nie zastanawiając się jak dalej sobie poradzimy poszłam zabrać z księgowości papiery i pożegnać się ze współpracownikami. I tu niespodzianka! „Gławbuch” zabrał dokumenty. Zastanawiam się, złośliwość, czy chciał w łapę? No i jak jechać? Czym się tam tłumaczyć? Po co taki świat przyjechałyśmy? Ale jak to młodość i być może niepełna świadomość grożącego niebezpieczeństwa, widząc przed sobą tylko jeden cel poprosiwszy o błogosławieństwo naszego proboszcza, powierzając Bogu i Matce Najświętszej los – postanowiłyśmy nie rezygnować pomimo wszystkie przeciwności!

Jadwiga Łoginowa
c.d.n.

czwartek, 25 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 5 Pobyt w więzieniu

Pobyt w więzieniu znam z późniejszych relacji męża i innych byłych więźniów. Zresztą napisano już nie jeden artykuł  nie jedno wspomnienie. Nadmienię tylko głód przesłuchania: – Kak twaja kliczka? (pseudonim).
Ciasnota. W pojedynczych celach osadzonych było tyle osób, że mogli tylko stać! Kładli się na wyznaczony czas i na komendę wszyscy razem musieli się obracać na drugi bok. Na zmianę kolejka do okienka na bicie wszy! Lurę – niby zupę przynoszono raz na dobę i to nie zawsze (kartofle w łupinach pokrajane i surowy, twardy groch). Ludzie byli tak wygłodzeni okropnie, a nie mieli w co nabrać jedzenia (zabrakło w więzieniu naczyń dla takiej ilości ludzi), to próbowali ręką sięgnąć na dno kotła, aby złapać garść tego grochu, nie bacząc na to, że gorąca lura poparzy rękę. Tolka wyznaczyli do noszenia tej zupy, on to widział! Miał na szczęście swoją menażkę, kiedy nabrał pełną mógł się z innymi podzielić.
Zaczął się dla mnie drugi etap. Podanie paczki żywnościowej. Nie byłą to  łatwa sprawa. Poradziłam się ludzi, co się podaje. Zrobiłam tak, jak inni – nasmażyłam kromki chleba w smalcu, czosnek, cebulę, tytoń... Zapakowałam, włożyłam w plecak i zaczęła się codzienna wędrówka pod więzienie.
  Co dzień tłum kobiet z paczkami. Mróz, śnieg wiatr lodowaty. Styczeń i luty, najchłodniejsze miesiące roku, stałyśmy w rząd pod murem, gdzie było okienko w którym przyjmowano czasem paczki. Dopiero po dwóch tygodniach udało mi się podać. Czy dostał całą? Raczej wątpliwe!
Nie mieliśmy od naszych więźniów żadnych wiadomości, nic nie wychodziło na zewnątrz murów – dobrze strzeżono!
W końcu stycznia wysłano kilkutysięczny transport – mówiono nieoficjalnie między ludźmi, że do Kaługi. Drugi taki sam – do Saratowa (jak złowrogo brzmią do dziś te nazwy).
O swoim mężu nie wiedziałam czy został jeszcze w więzieniu, czy już wywieziony?
Około 15 lutego wyjątkowo był silny mróz z wiatrem, ganiali nas, czołgałyśmy się po śniegu i lodzie poza płotami chowałyśmy się, uważając na okienko bo nieraz było tak, że rozgonią kolejkę psami poszczują, a potem przyjmą kilka paczek. Wtedy to już rozpacz, że się przegapiło, a oni tam głodują.
Odmroziłam kolana. Z innymi kobietami u ludzi w sąsiedztwie więzienia zostawiłam plecak i ledwie dowlokłam się do Kolonii. A to chyba z Łukiszek co najmniej osiem kilometrów. Na kolanach porobiły się pęcherze, w nocy gorączka, nie mogłam iść!
Następnego dnia towarzyszki niedoli spod więzienia wracając zaszły do mnie powiadomić, że Tolek wołał mnie z pawilonu od strony placu, przypuszczano, że niedługo będzie wywieziony. Nazajutrz byłam znowu pod więzieniem.
Pawilon chyba czteropiętrowy, od muru daleko, okienka zakratowane, widać jakieś twarze mizerne każda mogła zdawać się jego. Wlazłam za jakiś budyneczek na schodki i wołam: Tolek, Tolek, a tu ktoś za kark mnie ciągnie. Oglądam się – strażnik z pepeszą! Struchlałam. Goni mnie przed sobą gdzieś koło muru – nie w stronę głównej bramy. Dobrze, że miałam zawsze jakieś pieniądze na wszelki wypadek. Widząc, że nikogo nie ma dookoła, dałam mu sto rubli i puścił mnie wolno grożąc, że drugim razem nie podaruje.
Paczki zostawione u ludzi sołdaci wypatroszyli, pozabierali co lepsze rzeczy. Ludzi nastraszyli.

Jadwiga Łoginowa

c.d.n.

środa, 24 lutego 2016

Tej bitwy nie możemy przegrać!

Wzywam Was wszystkich, przerażonych i zatroskanych tym, co robi PiS, i proszę o pomoc w propagowaniu informacji o wyborach uzupełniających do senatu w okręgu 59. Paszkowski został wojewodą, więc jest wakat. Wybory odbędą się 6 marca. Próbujemy nakłonić mieszkańców województwa podlaskiego do szerokiego wzięcia udziału w wyborach. PiS wystawia Annę Marię Anders - córkę generała Andersa - sławne nazwisko i zero orientacji w polskich, a tym bardziej podlaskich problemach. 28 lutego (w niedzielę) w Łomży ma odbyć się manifestacja na Rynku (13.00) i seminarium "Poprawa demokracji w Polsce". Proszę udostępniajcie, publikujcie, namawiajcie w realu. Tej bitwy w PiSem nie możemy przegrać!

Linki do wydarzeń:
https://www.facebook.com/events/1033721746702732/
https://www.facebook.com/events/656394044501982/

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 4. Tragiczny Sylwester 1944 roku (aresztowanie)

Jakoś się żyło, ciężko, nieraz głodno, ale nie to było najgorsze. Najgorsza yła niepewność i strach, co się jutro może wydarzyć. Poważnie myśleliśmy o wyjeździe do częściowo wyzwolonej Polski, lecz zdecydować się nie było łatwo. I tak upłynął czas aż do tragicznego dnia 31 grudnia 1944 roku, prawie sześć miesięcy od naszego ślubu. Jak zwykle wyprawiłam męża do pracy, miał dzienną zmianę, a sama miałam uszykować coś lepszego na wieczór powitania Nowego 1945 Roku.

Teściowa kupiła na wsi gęś, miałam ją upiec, no i zrobić pączki. Krzątałam się w kuchni gdy wpadły spłakane znajome dziewczyny, aby powiadomić, że była łapanka i wszystkich napotkanych na ulicach mężczyzn, a niektórych z domów, zabierano. – Jak to?! To chyba pomyłka?! Tolek przecież pracuje na kolei, ma „branirowkę” (reklamację od wojska). One na to, że ich bracia też mają, też kolejarze, a zatrzymani na pewno.

Na razie był na NKWD w Nowo-Wilejce, potem miała być segregacja. Było przypuszczenie, że w najgorszym wypadku do Armii Berlinga ich wezmą. Nikt nie pomyślał, ze tak z nim postąpią. Przecież „sajuźniki”, była polska armia, która z nimi wspólnie walczyła!... – Niestety! Podczas tej akcji w naszej miejscowości, a także na całej Wileńszczyźnie aresztowano prawie wszystkich mężczyzn od 15 do 50 i więcej lat. Między innymi p. Józefa Łukaszewicza, księży Lucjana i Stanisława hr. Sołtana i wielu, wielu innych, wiele młodych dziewczynek, łączniczek AK... Wielu z ich nie przeżyło katorgi – łagrów.

W Nowy Rok rano wzięłam połowę tej gęsi menażkę zupy, a do pączka dyskretnie – tak mi się zdawało – wsadziłam maleńką karteczkę drobniutko zapisaną. Pisałam, że jego przełożony, Naczelnik Stacji, okazał wiele współczucia i obiecał pomóc. Podałam to jedzenie, a oni kazali mi czekać, jakiś czas na dworze, a potem w pomieszczeniu NKWD. Siedzę godzinę, dwie, sołdaty chodzą w różne strony, wreszcie wchodzi mój Tolek z naręczem rąbanego drzewa do pieca za nim milicjant z karabinem. Mąż, jak mnie zobaczył, odruchowo zrobił krok w moją stronę o mało nie upuścił drew, a enkawudzista pchnął go karabinem w plecy: – Ty sk... idzi!

Ściemniło się, a ja dalej siedzę, głodna, ale boję się pytać, dlaczego zatrzymali? Wreszcie wezwali: – Ty, tam, idzi siuda. Idę, już znałam dobrze rosyjski w mowie i piśmie. Pokazują moją karteczkę.
Ty to pisała? Czytaj i prawadzi, znajesz ruskij? (Ty to pisałaś? Czytaj i tłumacz, znasz rosyjski).
Tak – i słowo po słowie im przetłumaczyłam.
Ty znajesz, szto za eto dieło możesz posidzieć? (wiesz, że za taką rzecz możesz posiedzieć?). Ja na to śmiało:
Da, za takoje prestuplenije ja uże dawolna pasidzieła! Atpuścicie mnie, pażałusta (Tak, za takie przestępstwo ja już dość posiedziałam. Pozwólcie odejść, proszę).
Bieri swai wieszczi i uchadzi! (Bierz swoje rzeczy i uciekaj!)
Z tego aresztu w Nowo-Wilejce zostało zwolnionych dwóch mężczyzn. Jeden miał dwoje malutkich dzieci, sam chyba nie miał jeszcze dwudziestu lat, mógł się załamać, a drugiego pozostawili, podejrzewali, że sypał! Nie stwierdzono tego na pewno, więc nazwisk nie podaję. W krótkim czasie po tym fakcie wyjechali do Polski.

Chodziłyśmy pod ten areszt co dzień, w ciągu kilku dni, aż pewnego ranka uszykowali kolumnę i wyprowadzili ich na piechotę do Wilna, do więzienia na Placu Łukiskim. Było nas kilka młodych kobiet, idących za kolumną aż pod to straszne więzienie. Teraz nadzieja na ich powrót, albo nawet wcielenie do armii była coraz słabsza. Spodziewając się wywózki męża do Rosji, chciałam podać mu swoje buty narciarskie cieplejsze, bo on miał na nogach półbuty, no i menażkę żołnierską. Mając jakieś naczynie łatwiej w więzieniu, czy gdzieś w łagrze, skombinować jakieś pożywienie. Ta myśl okazała się zbawienną.

Po zatrzymaniu kolumny przed bramą więzienną była chwila czasu. Zaryzykowałam. Poprosiłam sołdata, żeby pozwolił zamienić nam buty. Stałam w pończochach na lodzie styczniowym, dopóki nie przyniósł od Tolka pantofli, no i podałam menażkę. Podziękowałam żołnierzowi, że dzięki niemu mogłam choć tyle pomóc mężowi.

Brama się z łoskotem zatrzasnęła za naszymi najdroższymi mężami, synami, ojcami, braćmi... Stałyśmy, póki nas nie odegnano!

Jadwiga Łoginowa 

c.d.n.

wtorek, 23 lutego 2016

Dlaczego jadę na manifestację?


Dlaczego jadę na manifestację?.... Bo czuję siłę dobra w zrywie prawych obywateli. Demokracja to nie tylko wolność i swobody obywatelskie. To pakiet obowiązków, w które wpisane są przyzwoitość i praca. Do demokracji trzeba dojrzeć, zrozumieć ją i propagować jej wartości. PiS demokrację wykorzystał do zdobycia władzy. Zaufanie ograł kłamstwami. Złamał zasady demokracji. Pierwsze 100 dni rządów to podły czas demolowania państwa, destabilizacji i jego zawłaszczania. Ale najtrudniej zrozumieć i wybaczyć to, że rzucając hasło "o budowaniu narodowej wspólnoty" podzielił społeczeństwo, posortował jak śmieci. To, co im najlepiej wychodzi to sianie nienawiści, obłuda, kłamstwo, jątrzenie, psucie państwa, opluwanie przeciwników, obstawianie stanowisk swoimi, pisanie historii na nowo, kompromitowanie państwa na arenie międzynarodowej. Nie dam na to zgody.

Idę manifestować. Cieszę się na spotkanie z dobrymi ludźmi, wymianę mądrych myśli, radość z budowania wspólnoty z tymi, którzy szanują i rozumieją demokrację.

Grażyna Binek

A my w Kanadzie i tak kochamy Lecha. I co nam zrobicie?


Danuta Bierzanska: I pamiętajmy, że bez względu na to, co Wałęsa zrobił w latach 70. to jest wielkim polskim przywódcą, który poprowadził kraj do wolności. Ja myślę nawet, że to doświadczenie z SB było właśnie początkiem jego wielkości. Bo ten chłopak ze wsi zobaczył (w czym na pewno pomogli bardziej doświadczeni w walce ludzie) w jakim kraju żyje. I nic nie zmieni tego, że to ona miał odwagę, a nie jego dzisiejsi tropiciele. Dziękuję Wam! Bądźcie z nami w sobotę!

Barbara Szubert: kto nie miał do czynienia z SB i ich metodami - niech zamknie mordę. Ja miałam , ale w latach 80tych - to zupełnie co innego , już była zorganizowana opozycja, już nie byłeś SAM !

Źródło Marsz "My, Naród" ·



Muszę się podzielić czymś osobistym... Ponieważ przygotowujemy w Chicago pikietę na najbliższą niedzielę 28 lutego pod hasłem "We the People.. with Lech Wałęsa" ("My Naród... z Lechem Wałęsą") otrzymałem od naszej Pani Grafik projekt baneru - (dołączone zdjęcie). Zapytałem Żonę co o tym sądzi. Obok stał mój 4-letni Synek i zanim Ania odpowiedziała, Pawełek zapytał "Who is this?" ("Kto to jest?"). ...

Peter Jan Włodarczyk‎
Komitet Obrony Demokracji, 
Chicago, IL, Stany Zjednoczone

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 3. Ślub

W okresie mojej pracy w szpitalu chodziłam z chłopakiem z naszej Kolonii. Urodzony w tym samym 1921 r. co i ja. Do 40-tego roku uczęszczał do Gimnazjum. Był jedynakiem, wychowywanym przez matkę i jej rodzinę pupilkiem wszystkich, nieco rozpieszczonym. Ojciec Tolka był inżynierem synem carskiego oficera zaginął w Rosji porewolucyjnej. Nie dostał zezwolenia na wyjazd do nowo powstałej Polski. Kontakt urwał się w 1927 roku. To takie wstępne wiadomości o nim.

W czerwcu Tolek postarał się o zwolnienie lekarskie dla mnie, wymyślił jakąś chorobę niełatwą do zbadania dostałam osiem dni. Nie spodziewając się, że front już tak blisko wzięliśmy ślub cywilny 30 czerwca, kościelny został wyznaczony na 4 lipca w rocznicę śmierci gen. Sikorskiego. W przeddzień ślubu były narzeczonego imieniny. W Kolonii pełno wojska niemieckiego, byli smutni i bardzo grzeczni. Dwóch oficerów zaszło do mieszkania, poprosili o herbatkę, życzyli szczęścia na nową drogę życia zostawili jakiś obrazek na pamiątkę ich pobytu, ale że Sowieci, front już blisko, nie powiedzieli.

W nocy z 3 na 4 lipca przeżyliśmy piekło bombardowania. Miasto płonęło. Z siostrą, szwagrem i dwojgiem malutkich dzieci przesiedzieliśmy w okopie za domem, pod drzewami. Straszna to była noc! Wszystko huczało, a między drzewa spadały odłamki.. Tak trwało do rana. Nam się nic nie stało. I jakże po takiej nocy iść do ślubu? Czyste wariactwo! Głupio ubrać ślubny strój. Nie, trzeba odłożyć albo w ogóle zrezygnować! Rano, po skończonym nalocie pobiegłam do kościoła, była msza św. za śp. gen. Sikorskiego. Był na niej mój przyszły mąż i jego matka. Powiedziałam: – Nie bądźmy śmieszni, idzie front nie musimy się śpieszyć, poczekajmy! Lecz posłuchaliśmy starszych. Matka jego powiedziała: – Po co odkładać? Cywilny już macie, co Bóg da, to będzie, nieważne w co się ubierzesz, czy będą goście... Tolek na to: – Mama ma rację. Idź, szykuj się! Za dwie godziny ma być nasz ślub! 

No i stało się! Ubrałam białą sukienkę, krótką do tego granatową letnią narzutkę granatowe zamszowe czółenka na wysokich obcasach kwiatek biały przypięłam do włosów (taki mały akcent mojego panieństwa). Nie było mowy o żadnym pojeździe, Tolek ze swoim świadkiem przyszedł po mnie i na piechotkę, ścieżką przez las, do kościoła. Tam czekał drugi świadek, trochę rodziny, która mieszkała w pobliżu. Męża krewni, mieszkający w Wilnie, przeżyli koszmar – dom został tej nocy zbombardowany, cudem ocaleli ukryci w środkowym pomieszczeniu, bez okna, dookoła wszystko, a oni wszyscy, pięć osób plus maleńkie dziecko, żywi i cali. Rano Niemcy pognali masę ludzi, zamknęli w kościele, potem w kinie. Trzy dni przetrzymali ich o głodzie... Wreszcie przyszli do nas, do Kolonii, już po naszym ślubie i po skromnym obiedzie „weselnym”. Nie mieli dokąd wracać. Dom zburzony, rzeczy rozkradzione. Zamieszkali na razie u nas.

Co noc naloty, bomby... Matka męża strasznie się bała, chowała się do piwnicy, a my wychodziliśmy z domu. W ogrodzie był wykopany dół tam woleliśmy siedzieć, widzieć, co się dzieje, ewentualnie uciec gdzieś, niż być może pod gruzami zagrzebanym. Tak wtenczas myśleliśmy. Siódmego lipca przed świtem przyszło zawiadomienie, powołanie młodych ludzi pod broń. Dowódca naszego regionu AK wydał rozkaz zdobycia uzbrojonych po zęby bunkrów niemieckich. Dałam obrazek św. Teresy bo taki był pod ręką i pożegnaliśmy się nie wiedząc czy nie na zawsze. Taki to był początek naszego małżeństwa.

W nocy wrócił. Straszny, nie mógł nic mówić. Wreszcie wykrztusił, że porwali się z motyką na słońce, jak mówi przysłowie. Koledzy polegli wystrzelani jak kaczki! Jego karabin zaciął się (jakiś stary z niepasującą amunicją). Dowódca, widząc, co się dzieje, tych, którzy nie padli, odprawił do domu. Na drugi dzień zwoziliśmy te trupy czarne, popuchnięte, bo upał, lipiec! Ciała już się rozkładały. Chłopcy z Tolkiem kopali doły w lesie, w pobliżu kościoła i grzebaliśmy swoich kolegów. Nie pamiętam dokładnie ilu ich było, nie wszystkich znaliśmy. Układaliśmy bez trumien po kilku we wspólnej mogile.

Najlepiej zapamiętałam kolegę z podstawówki, Stasia Michałowicza. W owym czasie był po drugim roku medycyny jedyny syn u matki, ojciec jego już nie żył. Matka całymi dniami, do późnej nocy siedziała nad grobem, nic do niej nie docierało, jak Niobe skamieniała! Zaraz weszły wojska radzieckie, mąż został wezwany do pracy. Pracował od kilku lat na kolei jako pomocnik maszynisty. Znowu jeździł z transportami do Mińska, Dynaburga itd.

Jadwiga Łoginowa 
c.d.n.


poniedziałek, 22 lutego 2016

Z Elbląga do Warszawy na marsz KOD-u

W sobotę, 27 lutego, w godz. od 13 do 17 w Warszawie odbędzie się Ogólnopolski Marsz pod hasłem "My, naród - Obudź się i chodź z KODem". Wezmą w nim udział również elblążanie.

Fragment wypowiedzi Mateusza Kijowskiego: "27 lutego spotkamy się na marszu „My, Naród!”. Naród, czyli wszyscy, którzy żyją w Polsce, którzy czują się z Polską związani, którzy wiążą z Polską swoją przyszłość. Nie dajmy sobie odbierać właściwego znaczenia słowa naród. Nie dajmy go zawłaszczyć tym, którzy chcą dzielić i wykluczać. Dla nas słowo naród brzmi dumnie. Bo zaprasza do wspólnoty. Wspólnoty otwartej, szczerej i gościnnej. Wspólnoty, w której każdy znajdzie swoje miejsce.

 Marsz jest także formą poparcia dla jednego z największych Polaków dla Lecha Wałęsy,którego zasług dla Polski nikt z nas nie zapomni a aktualny rząd usiłuje go w naszych oczach zdyskredytować czego my ludzie z KODu zaakceptować nie możemy."

Na Marsz do Warszawy jadą mieszkańcy Olsztyna, Elbląga, Ełku oraz innych miejscowości z regionu WM, niektórzy jadą własnymi samochodami, są też grupy zorganizowane, jak grupa KOD Elbląg, która jedzie autobusem (KODobusem ) z Elbląga o godzinie 7. Informacja dla osób zainteresowanych wyjazdem do Warszawy: są jeszcze miejsca w cenie 35 złotych od osoby, szczegóły pod numerem telefonu : 608 334 862.

Tadeusz Kawa,
koordynator KOD Elbląg

źródło: Elbląska Gazeta Internetowa

My, Naród…


Kłamstwem PiS władzę zdobyło, państwo demoluje.
Demokracja nie umarła, póki w nas wciąż żyje.

Marsz! Marsz! Rodacy!...
W nas jest siła, cel do pracy!
Nasz ten kraj, prawo, swobody.
Bądźmy znów jednym narodem!

Mury wznosić, siać nienawiść – pisowska to strawa.
Konstytucję łamać, stłumić – własne tworzyć prawa.

Marsz! Marsz! Rodacy!
Szanujmy się! Polacy!...
PiS nam kraj rujnuje, kto go uratuje?

Towarzysze z Nowogrodzkiej! Dobrze się bawicie?
Znów u władzy, teraz z PiSem z demokracji kpicie!

Bądźmy razem Polacy!
Wspierajmy się, Rodacy!
Demokracji brońmy! Honor nasz ratujmy!

Jeszcze Polska nie umarła, póki my żyjemy.
Co pisowska brać zniszczyła, na nowo wzniesiemy.

Chodźmy razem, Rodacy!
Jeden z nas naród: Polacy!
Z „Odą do radości” w prawdzie się jednoczmy.

Zakodowana: G.B.

Klub Dyskusyjny Podbeskidzie im. Tadeusza Mazowieckiego


ZASADY DZIAŁANIA KLUBÓW DYSKUSYJNYCH, AKADEMII DEMOKRACJI I WSZECHNIC IM. TADEUSZA MAZOWIECKIEGO 
  • Kluby działają na rzecz integracji społeczeństwa wokół wartości uniwersalnych, demokratycznego, świeckiego państwa prawa. 
  • Kluby propagują kulturę dyskusji opartej na kompromisie i doborze rzeczowych argumentów. 
  • Uczestnicy spotkań klubowych uznają politykę jako służbę państwu i społeczeństwu, jako długofalowe działanie dla dobra wspólnego, a nie sposób zaspokajania własnych potrzeb. 
  • Kluby przyczyniają się do budowy społeczeństwa obywatelskiego, działają na rzecz edukacji społecznej i kształtowania postaw obywatelskich, wyrażających się zaangażowaniem w życie lokalnej społeczności, biernym i czynnym uczestnictwem w wyborach. 
  • Dyskusje i prowadzone debaty polityczne wolne są od wypowiedzi ksenofobicznych i obrażających uczucia obywateli o innych poglądach politycznych i wyznaniu. 
  • Kluby są organizacją otwartą, opartą na społecznej pracy ludzi. 
  • Kluby nie są przybudówką żadnej partii politycznej i działają niezależnie od ich struktur. Obrona demokratycznego społeczeństwa, członkostwa Polski w Unii Europejskiej i strukturze NATO oraz rozwój współpracy gospodarczej i politycznej z krajami sąsiedzkimi jest głównym celem działania Klubów. 
  • Kluby dbają o dziedzictwo Sierpnia, a zwłaszcza o kształtowanie zdolności do przełamywania podziałów, umiejętności poszukiwania partnerstwa, wyrzeczenia się myślenia w kategoriach odwetu za przeszłość i wyrównywania rachunków krzywd. Patronem sieci klubów, akademii i wszechnic jest Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier Polski po 4 czerwca 1989 roku, polityk i demokrata umiejący łączyć ludzi różnych przekonań dla dobra wspólnego.

Portal Akademia Demokracji Podbeskidzie - to miejsce w sieci dla wszystkich zainteresowanych działalnością Klubu. Przede wszystkim - to miejsce publikacji informacji i materiałów poszerzających naszą wiedzę.
Ale także to miejsce spotkań - na Forum - gdzie pomiędzy wydarzeniami takimi jak Wykłady Akademii czy spotkania klubowe - możemy dyskutować, pytać, dawać pomysły na nasze wspólne działanie.

Dla czytania - nie trzeba się rejestrować i logować. Wszystkie treści są dostępne dla naszych Gości. Jeśli jednak chcecie aktywnie uczestniczyć (dyskutować na Forum, komentować artykuły, itp) - to konieczna jest rejestracja i zalogowanie się. Można to zrobić na dwa sposoby: jeśli ktoś używa Facebooka - to dostępny w kolumnie po lewej stronie ekranu jest przycisk "Login with Facebook", jeśli nie - to należy wpierw się zarejestrować wybierając link "Załóż swoje konto".

Więcej na portalu Akademia Demokracji Podbeskidzie: http://www.kd-bb.pl/

RED.

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 2. Praca

Ludzie KOD oskarżani są przez propisowkie media i liderów PiS o to, że są dziećmi resortowych aparatczyków.Spróbujmy zatem bliżej przedstawić owych resortowych rodziców".

Jadwiga Łoginów miała 18 lat w tragicznym dla naszej Ojczyzny 1939 roku, ukończoną szkołę, nadzieję na pracę i usamodzielnienie się. 

* * *
W październiku 1939 roku pobrano nas do pracy. Poszerzano linię kolejową z wąskiego europejskiego na rosyjski szeroki tor. Na równi z nielicznymi, przeważnie starszymi mężczyznami, musiałyśmy ciężko pracować – kilofami wybijać kamienie... Nie pamiętam, jak długo pracowałam na torach – chyba tylko do zimy. 

W kwietniu 1941 roku udało mi się otrzymać pracę w moim wyuczonym zawodzie, w dużym sklepie spożywczym, w rodzaju „delikatesów”. Czynny był na zmiany od 6-tej godz. do 24-tej. Kierownikiem był polski Litwin, dwie Żydówki i jeden starszy pan, też Żyd – Kagan. Ja jedna byłam Polką. Cieszyłam się z otrzymanej pracy, pomimo trudności z dojazdem o tak późnej porze do domu. Pracowaliśmy również w niedziele. Sklep znajdował się przy ulicy Raduńskiej w Wilnie, na rogu, w pobliżu stacji towarowej. Ulica Raduńska prowadziła wprost na lotnisko „Porubanek”. 
W niedzielę 21 czerwca 1941 roku miałyśmy z Rodą dyżur. Około południa posłyszałyśmy syreny alarmu lotniczego. Klienci w sklepie myśleli, że to próbny alarm. Nie był to próbny, lecz prawdziwy nalot! (Napaść hitlerowska była całkowitym zaskoczeniem dla cywilów i wojska!). Bo za chwilę widziałyśmy ludzi biegnących w popłochu, rannych, krew..., a więc bombardowanie lotniska, od Porubanku słyszany był huk. Do sklepu wpadło kilkunastu sowieckich uzbrojonych żołnierzy. – Dawajcie wódki. Dałyśmy kilka butelek jakąś kiełbasę, chleb. Na ladzie stały dwie skrzynki wędzonej ryby, zwanej z rosyjska „wobła”, której nikt nie kupował, całkiem sucha, niejadalna. Głodnym żołnierzom i to smakowało! Po wyproszeniu „gości” zauważyłyśmy brak tej ryby, nie zostało ani kruszynki. Roda przerażona, że to wojna i Niemcy (wiadomo, co to dla Żydów znaczyło)... – zamknęłyśmy sklep, pożegnałyśmy się. Więcej jej już nie widziałam... 

Nazajutrz rano, jak zwykle, wybrałam się do pracy. Na stacji powiedziano, że pociąg osobowy nie kursuje na razie. Z kolegą poszliśmy na piechotę, nie tą drogą, co zwykle, przez Puszkinówkę, ale przez Belmont. Wojsko nie pozwalało iść tą bliższą. Gdy tak szliśmy traktem, za rzeką Wilenką dał się słyszeć potworny huk i wstrząs... Wybuchła fabryka oleju po drugiej stronie miasta – trafiona bombą. Ogromny kłąb dymu i ognia, widok niesamowity, straszny! Zapatrzeni nie usłyszeliśmy nadlatującego samolotu. Kolega, który był już na froncie w 39., pociągnął mnie silnie do rowu przy szosie. Padliśmy i to uratowało nas być może od śmierci, bo lotnik opuścił się tuż nad szosę i siekł z broni maszynowej. Widząc, co się dzieje, zawróciliśmy do domu. Żołnierze radzieccy wycofywali się, uciekali w popłochu. 

W Nowo-Wilejce były koszary po trzech polskich pułkach: kawalerii, piechoty, artylerii lekkiej, wtenczas zajmowane przez sowietów. Koło koszar były bloki mieszkalne kadry wojskowej. Mieszkały w nich żony i dzieci. Uciekały płacząc, bo na Litwie pożyły dopiero i najadły się do syta. Zajęły mieszkania po naszym wojsku, nieraz z całym dobytkiem. Sklepy na Litwie były dobrze zaopatrzone, nie było głodu. Szłam koło tych koszar, widziałam, jak ludzie wynosili jakieś koce, sprzęty... Ja znalazłam na ulicy grubą księgę „Wszystkie dzieła A. Puszkina”, podniosłam, otrzepałam z kurzu i mam ją do dziś. Nie znając dobrze języka , przy świeczce sylabizowałam słowo po słowie i coraz lepiej rozumiałam – wiersze, poematy i baśnie tego wielkiego poety rosyjskiego. 

Po wejściu wojsk niemieckich do Wilna zawiadomiono mnie, że mam się zgłosić do pracy. Sklep obrabowany okna beż szyb, pozabijane dyktą – tak zaczęliśmy pracę w nowych warunkach. Zaraz wydano kartki, skąpe przydziały, kolejki, brak podstawowych produktów, trudna praca. Żydów naszych zagnano do getta. Niektórych mężczyzn gnano kolumnami do robót. Pracowali na lotnisku. Próbowaliśmy coś podać – nie pozwalano. Potem likwidowano ich tysiące w lesie na Ponarach. Opowiadano straszne rzeczy. Trudno było uwierzyć, że ludzie ludziom zgotowali taki okrutny los!... 

Po pewnym czasie zwolniono mnie z pracy w sklepie. Za dobra praca dla Polki. Na moje miejsce dano Litwinki prawie analfabetki. W sklepie spółdzielni „Ruta”, znajdującym się w Kolonii Wileńskiej, w pobliżu stacji kolejowej, w domu dziadka p. Tadeusza Konwickiego, pracował pan Józef Ł., przed wojną sędzia, człowiek w średnim wieku, ojciec trzech synów. Był kierownikiem tego sklepu. Przyjął mnie do pracy. Człowiek wielkiej kultury, wykładał w tajnych kompletach, członek AK. 

W 1942 r. p. Tadeusz Konwicki był młodym, może szesnastoletnim chłopakiem, szczuplutkim, mizernym. Kto by wtedy pomyślał, że stanie się tak sławnym pisarzem, reżyserem i w ogóle. Ilekroć widzę go w telewizji, albo czytam książkę jego autorstwa, przypomina mi się nasza piękna Kolonia, tak kochana przez p. Tadeusza i wszystkich, którzy tam mieszkali. Nie można zapomnieć rodzinnych stron i gdzie się spędziło dzieciństwo. Ale była wojna i spokojnych, w miarę znośnych dni było niewiele! 

Dostałam zawiadomienie o zwolnieniu z pracy i kartę na wyjazd do Niemiec na przymusowe roboty. Nowe zmartwienie, jak się wywinąć z tej biedy. Były sposoby dwa: albo 5 tys. na łapówkę, a to była ogromna suma, jak na moje możliwości, no i drugi – wziąć ślub cywilny, bodaj fikcyjny. Mężatki nie były wysyłane. Pieniędzy nie miałam i z oferty o 10 lat starszego faceta nie skorzystałam. Niby wspaniałomyślnie zaofiarował pomoc tak – a potem nie dałby rozwodu i co? Wyjazdu bałam się okropnie – sąsiadów młodziutka córka wróciła właśnie z Niemiec, chora na gruźlicę i z paromiesięcznym nieślubnym synkiem. Zaraz zmarła, została smutna pamiątka pobytu – mogiła i wnuczek nieznanego ojca! Zwierzyłam się p. Józefowi Ł., że bardzo boję się wyjazdu i oto parę dni przed wyznaczonym terminem zawiadomiono mnie, że w umówionym miejscu mam spotkać pewnego pana i pójść z nim do „Arbejtsamtu”. Nie znałam tego pana, ale on był dobrze poinformowany, podszedł wziął papiery. Był to pan w średnim wieku, ja nie musiałam wchodzić do urzędu, sam załatwił mi wszystko. Anulowano kartę na wyjazd, ale do pracy w sklepie wrócić nie mogłam, trzeba było pracować bezpośrednio dla Niemców. 

Dostałam przymusowe skierowanie do „Kriegslazaretu”, mieszczącego się w byłym gmachu Gimnazjum im. Zygmunta Augusta przy ul. Pohulanka. Miałam pracować w kantynie jako ekspedientka. Zawsze wierzyłam, że ten dobry pan sędzia, mój kierownik, jako AK-owiec miał powiązania z różnymi ludźmi, którzy pomagali rodakom w potrzebie, a że mnie na dodatek lubił, załatwił to zwolnienie. Nigdy nie miałam okazji podziękować, bo został też zesłany do łagrów i nie wiem czy przeżył? Czy powrócił? Do kantyny kapitan Dim, szef, mnie nie przyjął, nie lubił kobiet. Pracowało u niego już dwóch chłopców – Polaków, ślicznych jak malowanie, ładnie ubranych... Musiałam się zadowolić pracą w pralni, gdzie prało się i prasowało bieliznę osobistą personelu tego wojennego szpitala. Pracowało w nim sporo Polek: dwie sekretarki, dwie studentki medycyny – jako pielęgniarki i w pralni cztery stare kobiety, około sześćdziesięcioletnie, do prasowania trzy dziewczyny i ja, niby kierowniczka tej pralni. Reszta personelu – Niemcy i Niemki. 

Za pracę dostawało się jakieś grosze, no i marne wyżywienie. Przeważnie kiszoną kapustę, nieokraszoną niczym, zaprawioną tartymi kartoflami, wstrętne to było, do tego „pelkartofeln” (w mundurkach). Na śniadania i kolacje „ferflegung” (suchy prowiant) dość sporo żołnierskiego chleba, smaczny był. Czasem jakąś konserwę rybną, margarynę i marmoladę. Konserwę zaraz się sprzedało handlarce i tak za kilka puszek można było u niej kupić bodaj jakieś pończochy. Przez cały okres wojny nam, Polakom, legalnie w sklepie nie można było kupić nic. W tym lazarecie na przydział dostałam jedną parę pantofli, były czarne, z olejno malowanym białym obcasem, śmiesznie wyglądały. 

Zimy w Wilnie były mroźne i ubrać się nie było w co. Koleżanka z pracy ukradła dwa koce i dwa prześcieradła, ja nie miałam odwagi, ufarbowałyśmy na czarno, uszyłyśmy same sobie płaszcze, no i była jakaś „okryjbida”. Pociągi osobowe nie kursowały. Między Wilnem przez Kolonię Wileńską a Nowo-Wilejką jeździły podmiejskie robocze pociągi, złożone z paru towarowych wagonów. Trasa 10 km. Pierwszeństwo miały zawsze transporty wojskowe, a nasz stał nieraz kilka godzin czekając na odprawę. Sporo polskiej młodzieży dojeżdżało do pracy i do jedynej czynnej średniej Szkoły Technicznej.. Skracaliśmy sobie czas śpiewaniem i nie czuło się wtedy głodu i chłodu. Jak to młodzież. Polska Młodzież! Kiedyś staliśmy już parę godzin, obiecywano, że zaraz odjedziemy. Jak zwykle ktoś coś opowiadał, coś śpiewaliśmy. W pewnym momencie koleżanki zauważyły, że mnie nie ma między nimi. Jak to? Przecież przed chwilą rozmawiała? Zapalili zapałki, a ja – pod ich nogami, nieprzytomna. Cichutko osunęłam się, a że było ciasno, nie upadłam . Jechaliśmy, jak przysłowiowe śledzie w beczce. W tym samym wagonie jechał mój szwagier, wraz z kolegą pomógł mi dojść do domu. Okazało się, że mam odmrożone stopy. Bo jakież my miałyśmy obuwie? Nie na takie stanie. Na stopach porobiły się bąble, opuchły jak od oparzenia. Trudno było wygoić. Po paru dniach trzeba stawić się w pracy, o włożenie jakichś butów nie mogło być mowy. Piekło potwornie! Pożyczyłam jakieś duże kalosze owinęłam stopy miękkimi szmatkami i tak, pięknie obuta panna, z ogromnym wysiłkiem i bólem dostałam się do szpitala. 

Personel „Kriegslazaretu” traktował nas raczej dobrze. Szczególnie lekarze byli kulturalni. Pielęgniarki niemieckie niektóre były przykre. Pamiętam pewien incydent: Dojeżdżała ze mną szesnastoletnia Niemka – Ruth. Miała ona ojca sparaliżowanego i nieco od niej starszego brata. Matka nie żyła. Od wielu lat mieszkali w Wilnie. W naszym mieście obok siebie żyli ludzie wielu narodowości: Polacy, Żydzi, Białorusini, Rosjanie, trochę Niemców i Litwinów. Wszyscy żyli w zgodzie! Ruth była salową w tym lazarecie. Chory żołnierz oddał jej swoją porcję obiadu i parę cukierków. Chciała je zanieść choremu ojcu. Zauważyła to niemiecka „Szwester”, taka stara, chuda diablica. Wybiła ją po twarzy, odebrała to i wrzuciła do kubła! Do pomyj! A nam przecież stale brakowało jedzenia! Nie pomogły tłumaczenia żołnierza że on sam jej to dał. Z twarzą opuchniętą wracała do domu. Pod koniec okupacji Wilna, kiedy się Niemcy wycofywali – ta rodzina została zmuszona do ewakuacji. Nie chcieli wyjeżdżać. Szosy w tamtym czasie były silnie bombardowane, ale „Befehl ist Befehl” (rozkaz to rozkaz), nawet inwalidę nie zostawiono w spokoju. 

„Kriegslazaret” stacjonował kilka miesięcy, ewakuował się dalej bo już Sowieci ich gnali. Na miejsce tego szpitala przybył „Feldlazaret” (szpital polowy). Tu warunki było o wiele gorsze. Oszczędzali na wszystkim. W tamtym prowiant był nieco lepszy i praca lżejsza. Z feldlazaretem oprócz personelu niemieckiego przyjechało sześć osób-Rosja: trzy kobiety i trzech mężczyzn (żartowałyśmy – przyjechał Feldlazaret mit Feldmatrazzen). Już się nie prasowało elektrycznymi żelazkami. Pobudowano piec z gliny z blatem żelaznym, na tym się grzało żelazne, ciężkie ruskie „uciuchi” (żelazka). Przypalałyśmy dłonie, piec prażył! Prało się nie tylko bieliznę personelu, ale i szpitalną, przy tej samej ilości praczek. Kobiety były okropnie umęczone. Prały starym sposobem – w baliach na tarze. Całe stosy zakrwawionych zaropiałych prześcieradeł, ręczników, wreszcie i bandaże musiały prać, a my zwijać bo nowych było brak. Gmach był kilkupiętrowy, a ja musiałam biegać od piwnic po strych, gdzie się suszyło pranie. Na drugim piętrze był magazyn do którego oddawało się policzoną i poskładaną bieliznę bacząc, żeby nic nie zginęło. Kiedyś lekarz, kpt. Jensen, litując się powiada: - Oj, Jadwigo, dostaniesz ty żylaki! – Tak, wiedziałam o tym, i mam je, męczę się przez całe moje życie nogi zeszpecone. 

Tak przepracowałam 10 miesięcy: od września 1943 do końca czerwca 1944 roku. 

Zima z 43 na 44 rok była bardzo mroźna! Przywożono sanitarkami ze stacji kolejowej żołnierzy rannych z odmrożeniami. Układano w pośpiechu na szerokich korytarzach i zanim uprzątnięto i ulokowano po salach był straszny fetor rozkładających się ciał jęk i wycie nieludzkie. Operacyjna pracowała bez wytchnienia. Chirurg, kpt. Jensen, przy nim nasze studentki medycyny – padali z nóg, ręce mdlały! Amputacja jedna po drugiej wyciąganie odłamków, stosy zakrwawionej bielizny. Żołnierze byli brudni, mizerni, zawszeni. Gdzież się podziała ich elegancja i cała buta zwycięzców? Chociaż to było dla nas wrogie wojsko, trudno było patrzeć bez współczucia na tych młodych chłopców, okaleczonych cierpiących... Co jeden szalony człowiek może zdziałać? Jak może ogłupić i porwać za sobą miliony ludzi? To daje wiele do myślenia... 

Jadwiga Łoginowa 
c.d.n.
.

niedziela, 21 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 1

Ludzie KOD oskarżani są przez propisowkie media i liderów PiS o to, że są dziećmi resortowych aparatczyków. Spróbujmy zatem bliżej przedstawić owych "resortowych rodziców". Przykład nadesłany przez jednego z aktywnych KODowiczów z naszego regionu.

Jadwiga Łoginów miała 18 lat w tragicznym dla naszej Ojczyzny 1939 roku, ukończoną szkołę, nadzieję na pracę i usamodzielnienie się. 

* * *

28 sierpnia pożegnałam kolegów kadetów, wyjeżdżających na front. Jeszcze wtenczas nie zupełnie wierzyliśmy, że to mobilizacja i wojna! Moich dwóch szwagrów, 35-letni Janek i 25-letni Stefan, pożegnali swoje młode żony i synków i choć nie zginęli na froncie, do Wilna, do domu nie powrócili. Janek znalazł się w niewoli w ZSRR, a Stefan w niewoli u Niemców. Janek z Armią Andersa przeszedł szlak bojowy, był podoficerem artylerii, walczył pod Monte Cassino, po zakończeniu działań wojennych był w Szkocji. Wrócił do kraju w 1948 r., a siostra z synkiem została w Wilnie, tam na niego czekała, nie wierząc, że Wileńszczyzna nigdy do Polski nie powróci! I tak zostali już na zawsze rozłączeni przez okrutną wojnę. 
Druga siostra, żona Stefana, dość długo miała z mężem kontakt listowny, posyłała mu paczki z żywnością, choć sama z synkiem głodowała, czekała końca wojny i powrotu ukochanego, synek już sześcioletni codziennie wypatrywał listu od ojca – niestety, mijały lata i nic. Okazało się, że ma już nową rodzinę i mieszka koło Wałbrzycha. Smutne to, ale prawdziwe losy wielu polskich kobiet i dzieci. 

No, ale nie o tym miałam pisać. Tragiczne pierwsze dni wojny polsko-niemieckiej. Bombardowanie pierwsza śmiertelna ofiara w naszej wileńskiej Kolonii Kolejowej, 6-letni Krzyś Malawko, synek mojej ukochanej nauczycielki, trafiony odłamkiem bomby zmarł i został pochowany koło naszego kościółka. Grobek zachował się, pielęgnowany przez kolejnych proboszczów i polskich parafian. 16-go września nad naszymi domami przelatywały nasze, polskie myśliwce uciekały przez Łotwę dalej na zachód... Zniżały się, widząc nas powiewającymi chusteczkami na pożegnanie. Płakaliśmy. Samoloty były tak nisko, że dobrze było widać pilotów, oni nas też żegnali. Trudno opisać jakie to było smutne!... 

Po paru dniach, ż mieszkałam w pobliżu szosy z Wilna do Nowo-Wilejki, zobaczyła pierwszych bolszewików (inaczej ich wtedy nie nazywaliśmy). Jaki to był straszny widok dla młodej dziewczyny i jakie straszne myśli przychodziły do głowy! Słyszałam przecież i czytałam wiele książek na ich temat... A jak okropnie wyglądali w porównaniu z naszym wojskiem!... Czarni, brudni, mizerni – w jakichś czarnych „pałatkach” kawaleria na koniach! Polscy ułani – chłopcy malowani – jak ich się nazywało, jakież mogło być porównanie! Głodne, żebracze wojsko!... Nasz lokator, stary człowiek, który pamiętał Rosję carską, wyszedł daleko na szosę za miasto witać „wybawicieli”. Wrócił rozczarowany! 

W Wilnie czołgi sowieckie jeździły po ulicach oblepione żydowskimi dziećmi. Te się cieszyły, śpiewając ruskie pieśni, „Katiuszę” i inne wojskowe. Wojsko rozrzucało ulotki, zaraz pojawiły się gazetki. O!... Propagandę to oni mieli dobrze zorganizowaną! Ja wtedy już znałam alfabet „cyrylicę” i ze słyszenia język białoruski i rosyjski, czytałam je i serce zamierało z trwogi, co z nami będzie. Z tym, że jesteśmy „Zapadnoj Biełarusiju” i „Zapadnoj Ukrainoj” (Zachodnią Białorusią i Zachodnią Ukrainą) trudno było się pogodzić i że oni przyszli oswobodzić nas od „gniota polskich panow i pamieszczikow” (od ucisku polskich panów i obszarników) dawało do myślenia, jaki los wielu z nas czeka! Wystarczyło mieć nawet skromny kawałek własnej ziemi i domek, a już się było „pamieszczikom”. Brat mój, ponieważ nie dał sobie zmienić nazwiska – powiedział „Nie żaden –kis, nie żaden –kij – nazwisko moje Kaszyński – jestem Polak. To proszę mi żadnych końcówek nie dodawać!”. No i dostał dwa lata więzienia. Karę odsiedział w Wilnie. Dobrze, że nie wywieźli dalej! 

Skutkiem tych przeżyć, tak sądzę, był piękny sen: widziałam na niebie ogromną światłość, a pośrodku niej postać Chrystusa z otwartym sercem, promieniującym na nas, na ziemię... Żywe, bijące, pulsujące krwią... i oblicze Jezusa dobrotliwe, zatroskane i oczy z miłością patrzące na ludzi... Boże! Nigdy tego nie zapomnę, choć minęło ponad pięćdziesiąt lat! – Upadliśmy na kolana, a ja zaczęłam śpiewać pieśń „Serce Twe Jezu miłością goreje”. Mój własny głos obudził mnie i siostrę, śpiącą w drugim pokoju. Tak byłam przejęta tym snem – wiedziałam, że to jakiś znak (najbliższa moja rodzina przeżyła wojnę, chociaż w rozproszeniu). 

 Zaczęło się życie pod sowiecką okupacją... Odrobinę nadziei dawało to, że przecież mamy przyjaciół – Francję i Anglię one nie pozwolą nam zginąć – pomogą. I czekaliśmy wypowiedzenia wojny Niemcom przez te państwa. Tymczasem nas zabrali bolszewicy, potem oddali Litwinom. Wilno i sprawa nasza zaczynała być beznadziejna. Wypowiedzenie nastąpiło wprawdzie, ale w gazetach wciąż czytaliśmy: – Na linii Maginota pierestriełka. No tak! Wymiana strzałów i nic więcej! 

Na terenach zajętych przez Rosjan zaczęły się prześladowania, aresztowania, osadzania w więzieniach w tym czasie przez Litwinów, bardzo byli zajadli. Wiele rodzin wojskowych i „kułaków”, czyli obszarników, zostało wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego. O tym obecnie dużo się pisze.

Jadwiga Łoginowa

c.d.n.

sobota, 20 lutego 2016

Chcę żyć w nowoczesnej i tolerancyjnej Polsce, gdzie każdy znajdzie miejsce dla siebie

Od ostatnich wyborów parlamentarnych ze zdziwieniem i niepokojem śledzę to, co się dzieje w moim kraju. Coraz częściej zastanawiam się, czy to, co widzę i słyszę dzieje się naprawdę, czy może to jest po prostu koszmar, z którego nie mogę się obudzić. Większość wydarzeń i decyzji nowego rządu, sejmu i Dudy sprawia, że mam wrażenie, że oglądam dziwaczny spektakl, który przypomina groteskę połączoną z komizmem i tragedią. Ta „mieszanka wybuchowa” wywołała u mnie panikę, smutek i wściekłość. Coraz częściej jestem zła, zniesmaczona, rozgoryczona i smutna. Na moich oczach i na oczach moich dzieci, moja Ojczyzna powoli stacza się po równi pochyłej w przepaść, a ja czuję się bezsilna. Boję się. Naprawdę się boję. Co będzie za pół roku? Za 2 lata? Czy w przyszłości, którą funduje mi władza, będzie dla mnie miejsce w tym kraju?

Mam dosyć komicznych wypowiedzi „polityków”. Wstydzę się za nich. Wstydzę się, chociaż to nie ja ich wybrałam. Wstydzę się, bo ośmieszają kraj, w którym mieszkam i który pomimo tego, że nie jest idealny, kocham. Wstydzę się za polityków, którzy swoją nieudolność, brak wiedzy i wykształcenia, nieznajomość dyplomacji i prawa, ukrywają pod płaszczykiem buty, arogancji i gróźb.

Politycy PiS odgrażają się, teraz wszyscy, cały świat będzie szanował Polskę. Chciałabym panom z PiS przypomnieć pewną mądrość. Każdy, kto ma odrobinę pokory wie, że do szacunku, podobnie jak do miłości, nie można nikogo zmusić. Na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Panowie z PiS puszą się, udają że są ważni, odgrażają się, tupią nóżkami. Tak chcą zdobyć szacunek? Nie tędy droga panowie. Odgrażanie się na lewo i prawo, moralizatorskie i aroganckie listy czy dziwaczne, pełne frazesów orędzia i przemówienia, nie zmienią mojej opinii i nie zmuszą nikogo do szacunku. Panowie, którym wydaje się, że są tacy mądrzy, chcą mnie i mój kraj cofnąć w przeszłość. Nie zauważyli, że wszystko na świecie uległo zmianie. Ludzie też. A przynajmniej większość z nich.

Chcę żyć w nowoczesnej i tolerancyjnej Polsce, gdzie każdy znajdzie miejsce dla siebie, gdzie nieważny będzie kolor skóry, wyznanie, poglądy polityczne, orientacja seksualna,.. Gdzie na pierwszym miejscu będzie nauka, a nie zabobony, zaściankowość, nienawiść i zawiść.

Przy zdrowych zmysłach trzyma mnie KOD i ludzie, których tam poznałam. Dzięki NIM czuję, że jeszcze może być normalnie. KODowicze sprawiają, że nie czuje się osamotniona. To cudowni ludzie. Ich słowa i to co robią, są dla mnie bardzo ważne, inspirują mnie. Dzięki NIM chce mi coś robić, krzyczeć, sprzeciwiać się nienormalności. Bo najgorsza jest chyba obojętność. Cieszę się, że mogę być z Wami. Dziękuję, że jesteście.

B. Ł.

Dwie prawdy kiszczakowej szafy

Wystarczył swąd przeszłości z szafy Kiszczaka, żeby ruszyło polowanie na czarownice. Jeszcze dobrze nie obejrzano tego, co znaleziono w kiszczakowej szafie, a już uszykowano pierwszy stos. Już wskazano pierwszą  czarownicę. „- Sprawa teczek TW "Bolka" jest o tyle ważna, że odsłania pewne zjawiska, m.in. to, jak byliśmy okłamywani przez ponad 25 lat (...) "Szafa Kiszczaka" stała się symbolem III RP, gdyż obnaża mechanizm, w którym byli funkcjonariusze służb bezpieczeństwa trzymali w garści ludzi tworzących polską rzeczywistość - mówi w rozmowie z WP Bronisław Wildstein, pisarz, publicysta tygodnika "w Sieci", w czasach PRL działacz opozycji demokratycznej.”.  Owszem działacz, który najtrudniejsze czasy dla Polski w ciepełku  bezpiecznie spędził we Francji. TVP w osobie red. Krzysztofa Ziemca też już ogłosiła wyrok. (… skąd my to znamy ?...) Jak szybko obecna władza zmienia symbole. Jeszcze do niedawna symbolem III RP była „Polska w ruinie”. Po 25 października 2015 roku w symbol Polski weszła „dobra zmiana”, która  swoją „narodową  historię”   opiera na takich autorytetach jak, gen. Kiszczak.  I co z tego, że w latach 70-tych Lech Wałęsa nie prezentował się jak  bohater? To był zwyczajny młody człowiek, zwykły robotnik. Jeszcze nie przywódca. Gdyby narodził się z morskiej bryzy, nieskazitelny, idealny, lustratorzy i historycy nie mieliby o czym pisać, co badać. A tak nie powinni narzekać. Wałęsa  kluczył, przyznawał się i odwoływał, raz chciał debaty, a za chwilę już nie. W momencie swojej największej popularności związanej z przełomem 1989 roku  powiedział: „Przymuszony przez bezpiekę, w ciężkich warunkach materialnych i przed powstaniem opozycji demokratycznej, dałem się wciągnąć we współpracę. Zastraszony, napisałem dużo i powiedziałem za dużo. Nie sądziłem, że branie pieniędzy może jeszcze pogorszyć moją sytuację. Bałem się. Najszczęśliwszy moment w moim życiu to nie ten, kiedy dostałem Nobla, ale gdy zerwałem się z ubeckiej smyczy. Nigdy później nie popełniłem już tego błędu. Wybaczam moim oprawcom i proszę o wybaczenie moich rodaków”. 

Lata 70-te były bardzo trudne. Władza mordowała działaczy, którzy oficjalnie ginęli  w wypadkach. Aparat systemu PRL był niebezpieczny i bezwzględny. Każdy, nie tylko Lech Wałęsa, po prostu się bał. O siebie, rodzinę, o kolegów działaczy. Co wówczas robili ci, którym tak łatwo dziś przychodzi ocena ludzkich postaw tamtych czasów. Czy mieli takie dylematy i żyli w stanie zagrożenia, jak choćby Lech Wałęsa?  Gdzie są ich teczki? Która trupia szafa skrywa ich tajemnice?  Elita intelektualistów, opozycyjnych działaczy tłoczyła ulotki i debatowała w ukryciu. I chwała im za to. Mieli plan? Mieli, ale …   Bez względu na błędy, strach i  braki w wykształceniu to Lech Wałęsa stał się symbolem lat 80-tych, on skakał przez płoty i poruszył Wschodnią Europę by zburzyła mur dzielący ją ze światem kultury zachodniej.  

Skutkiem obłudy i ideologicznego szaleństwa  PiS  jest to, że w Polsce rozpychają się dwie „prawdy”. Dwie prawdy smoleńskie, dwie prawdy o stanie demokracji. Są dwie prawdy o Lechu Wałęsie, te ostatnie z nich powołują się na swoje autorytety: jedna  Kiszczaka, druga  - Wałęsę.  Kończąc: mam nadzieję, że prawdą będzie … prawda. Ta prawda, dzięki której z wielkim trudem udało się zbudować w Polsce demokratyczny ład. Spokój i stabilizację na 26 lat. Aż do czasów „dobrej zmiany” zafundowanej Polsce przez PiS, która grzebie nasze historyczne osiągnięcia i znaczenie.  Niestety…

Grażyna Binek

[W tekście wykorzystałam fragmenty publikacji wp.pl, m.in. red. S.Sierakowskiego]