Serwis informacyjny powstał pod koniec 2015 roku, na fali sprzeciwu wobec łamania podstawowych zasad demokracji, praworządności a także zwykłej przyzwoitości w relacjach łączących rządzących i obywateli, w czasie protestów Komitetu Obrony Demokracji z województwa warmińsko-mazurskiego i terenów ościennych.
niedziela, 13 grudnia 2015
Każdy z nas przeżył ten dzień w inny sposób.
Każdy z nas przeżył ten dzień w inny sposób. Mój sposób był taki: wczoraj w nocy położyłam się na chwilę około 4 rano, wiedziałam, że przyjeżdża po mnie Krzysztof Bee (czyli Bondar) i razem z Wojtkiem mam jechać do Olsztyna, do Tereski Pokory-Wierzbickiej i jej rewelacyjnej córki Moniki (jak się okazało, w moim wieku, a którą gdzieś na forum tytułowałam „dziecko”, bo kobitki nie znałam, a jej Mama wygląda na naszą rówieśnicę. Monika, przepraszam). Nastawiłam budzik na piątą. Chyba dzwonił... Nie wiem. Krzysztof jest człowiekiem dobrze wychowanym i wyjeżdżając z Olsztyna (tak, jechał Olsztyn-Olsztyn), tylko po to, żebym pojechała okrężna droga do Warszawy) zamiast zadzwonić, wysłał esemesa. Zadzwonił, kiedy był 40 kilometrów od Rucianego. Wyrwałam z łóżka, Wojtka złapałam za fraki i na biegu polecieliśmy w umówione miejsce. Bez śniadania, więc Krzysztof oddał mojemu synowie swoje kanapki z plecaka. Wparowaliśmy do Teresy, po chwili była tam już cała ekipa, łącznie z Robertem, który miał mnie i Wojtka dotachać dalej do Warszawy. Terenia narobiła kanapek na drogę, Robert pojawił się z Anią.
Zdążyłam wypić pół herbaty, jedziemy. Po drodze zorientowałam się, że nie wzięłam z domu plecaka z dokumentami i pieniędzmi, ale i tak było za późno. Nic to, jesteśmy u siebie, poratują. Lądujemy w Warszawie. Zostawiliśmy samochód na stacji Marymont i jedziemy metrem. Po stacją (chyba) Politechnika tłum naszych, idziemy za nimi. Udaje nam się jeszcze bez problemów dostać pod nasz autobus. Patrzę, pod autobusem stoi Mateusz Kijowski, lecę z kanapkami i rzucam mu się na szyję: - Jadłeś coś? Masz tu kanapki, Tereska przygotowała. Mateusz szamie kanapki, do kieszeni wpycham mu kilka jabłek (złota reneta, towar deficytowy), resztę w torbie zostawiam w autobusie. Komuś się przydadzą. Później sobie pomyślałam, że wyobrażam sobie Jarosława Kaczyńskiego, któremu jakiś szczaw z Mazur rzuca się na szyję i wpycha mu kanapki. Przez ochronę bym się nie przebiła.
Sterczymy z synem tuż obok wyjścia z autobusu. Jest chyba tłum ludzi, bo Szucha jest zatkana. Mam oczopląs - Wojtek, Ania, gdzieś zniknął Robert! Nic nie wiemy, nie mogę ich pogubić. Dzwonię do grupy łódzkiej, czy wszystko jest OK, jest, ale w tym tłumie nie możemy się znaleźć. Gdzieś koło mnie sterczy Jarek Marciniak, chłopisko dwumetrowe, dalej Roman Giertych, którego nie znam, ale też duży i Mateusz (też nie ułomek). Podbiegam do nich z synem: - Chłopaki, podrzućcie Wojtka do góry, niech zobaczy ilu nas jest! Nie ma problemu, chłopaki łapią Wojtka na ręce i podrzucają. Widzę, że mojemu synowi robią się okrągłe oczy. Musi, że jest nas sporo, ale ja dalej nic nie widzę, bo za duża nie jestem.
Ania Wyciąga jakieś opaski, biało-czerwone, z naszym grupowym logo. Wyciąga się po nie las rąk. Też biorę trzy, dla mnie, dla syna i jakaś jedna zapasowa. Podchodzi do mnie starsza pani: - Przepraszam, czy mogę jedną?... - pyta nieśmiało - Bo wie pani, ja ostatni raz Biało-Czerwoną nosiłam na ramieniu w Powstaniu Warszawskim... Mokotów, przeprowadzałam ludzi przez kanały. Łączniczka. Pani wybaczy... Nie jestem skora do wzruszeń, ale wtedy pierwszy (i nie ostatni) raz, łzy mi stanęły w oczach.
Za nami gruchają „Mury” Kaczmarskiego. Śpiewamy wszyscy „a mury runą, runa, runą i pogrzebią stary świat!”. Tuż przede mną Wojtek, moje 11-letnie dziecko, zawodzi: „On natchniony i młody był, nas nie policzyłby nikt! Ona im pieśnią dodawał sił, śpiewał, że blisko już świt!”. Za mną stoi Ania, spłakana jak bóbr. Nigdy, w najśmielszych snach, nie przypuszczałam, że będę na ulicy mojego miasta, z biało-czerwona opaską, z moim synem przy boku, w 2015 roku śpiewała „Mury”! Myślałam, że te czasy już za nami...
Za chwilę Hymn, Wojtek, mimo padającego deszczu, ściąga czapkę z głowy. Gdzieś na platformie znalazł się Krzysiek Łoziński. Oddycham z ulgą, bo śmiertelnie boję się jego żony, Agi, a dałam głowę, że go przypilnuje. Krzysztof wychodzi, łapię Anię i Wojtka i odtąd (z małą przerwą, ale Krzysztof nam się gdzieś na późniejszym etapie zawieruszył) do końca marszu jesteśmy razem. No, ale to jego dzielnica, mieszkał na Miodowej, przy Szkole Teatralnej, więc raczej się nie pogubi.... Tylko Agnieszka...
Ruszamy. Zgłasza się grupa łódzka, której na forum obiecałam pożyczenie na chwilę Krzysztofa. Oddaję Krzysia, patrząc jednocześnie, czy syn i Ania gdzieś nie przepadli. Proszę służby porządkowe, żeby przeprowadziły Krzysztofa na czoło marszu, bo to w końcu dzięki Jego tekstowi tu jesteśmy. Nie możemy się ruszyć, wszystkie boczne uliczki są zatkane ludźmi. Krzysztof ma skądś info, że może być nas między 70 a 100 tysięcy. Nieliczna grupka akoltów PiS ucieka w popłochu. Krzysztof łapie mnie za mankiet: - Daj spokój, ja nigdzie nie idę. Ja nic nie zrobiłem! Idę z wami i tyle. Zgarniamy Krzysia i noga za nogą (już jest zatkane wszystko) idziemy.
Ludzie się cieszą, przed nami idzie chłopak, ciągnący za sobą kroplówkę na stojaku. Dogania nas starsza pani, ta od opaski: - Przepraszam, że ja na pani. Jadwiga jestem, pseudonim Mała. Bardzo mi miło. Myślę sobie, że na szczęście nie muszę jeszcze mieć pseudonimów. Całujemy się serdecznie. Wymieniłyśmy się telefonami. Pytam Krzysztofa, czy chce opaskę. Uśmiecha się szelmowsko: - Mam własną! - i zakłada na rękaw wystrzępioną opaskę ze Stoczni. Boże, gdzie ja jestem?! Jakich czasów dożyliśmy? Kim ja jestem przy tych ludziach?!
Wędrujemy pod Sejm. Ścisk jak cholera, jest nas tak dużo, że zatkała się Wiejska. Pilnuje Wojtka, Ani i Krzysia. Mój syn skacze, skanduje: „kto nie skacze, ten z PiS!”. Mijamy pomnik pod Sejmem, mój syn włazi na wysoka podmurówkę. Już nam go opieprzyć, bo po tym pomniku się nie skacze, ale patrzę, a tu z boku usiłuje wleźć na górę Krzysztof, żeby pstryknąć zdjęcie... Wycofuję się, bo co ja mam mówić?! Dajesz po prostu zły przykład narybkowi KOD-u! Spotykamy kupę znajomych. Migają w tłumie przyjaciele, nie jestem w stanie do nich dojść. Idziemy dalej, ale nie mamy nagłośnienia.
Spodziewaliśmy się 5 tysięcy ludzi, a jest nas... Nie wiem ilu. Więcej. Autobusu z nagłośnieniem nie puściła policja. Nie mogę się przebić do znajomych i przyjaciół, ale pod Czytelnikiem jest taki ścisk, ze cud, że idziemy. Gadam z Ania i Krzysiem, Wojtek się wygłupia. Pod Pałacem Namiestnikowskim kolejny przystanek. Rozchodzimy się. Łapiemy naszą grupę. Krzysztof zniknął nam z oczu dobre 30 minut temu. Sterczę pod schodami ruchomymi, jest zimno. Wydzwaniamy się nawzajem. Po chwili jest nas kilkanaście osób, ale gdzieś zniknął mój ukochany Michał Mazurkiewicz. Po chwili okazuje się, że już pojechał.
Musimy coś zjeść, jesteśmy głodni i niedospani. Grupę prowadzi Krzysio, który wynurzył się gdzieś w okolicy kościoła Św. Anny. Ciągnie nas przez teoretyczne skróty przez Senatorską i Miodową, lądujemy wszyscy w knajpce na Placu Bankowym. Jemy rewelacyjne flaki i pierogi, składamy stoliki, panie, które obsługują tę knajpkę od zarania dziejów kompletnie głupieją. Takiej ilości zamówień nie miały od lat. Musimy czekać na swoją kolej.
Wracamy na Mazury. Robert podrzuca mnie do Tereski Pokory, ta ma nas przenocować. To stara opozycja, poza tym i ona, i jej córka (wybacz mi Monika to”dziecko”) to rewelacyjne baby. Z Teresą przegadałam pół nocy, poszłam w końcu spać, a ta kompletna wariatka się nie położyła, tylko szukała mi połączeń z Rucianem. Baby, nie wiem, jak dziękować. Nie tylko Wam, zresztą, ale podziękowania będą oddzielne. Muszę się przespać, bo kogoś w zamieszaniu pominę i będzie kaszana. Teresa mi mówi rzecz bezcenną: usłyszała w TV jak śpiewamy Hymn, wstała z kanapy i śpiewała z nami. Dla siebie, na baczność...
Wracamy szynobusem do domu, ze znaczkami w klapie. Podchodzi do nas pan konduktor, grzebie w kieszeni: - Oglądałem, wy z KOD? Mam miętowe cukierki, weź chłopcze – Wojtek, nieprzyzwyczajony do wołacza, głupieje. Łapie się po chwili. - Mama, masz znaczki? - przegrzebuje mi kieszenie - To ja się panu zrewanżuję. Był z nami na marszu - i wręcza panu znaczek naszej grupy. Wychodzimy w Rucianem, a tu przez megafon: - Bardzo panu dziękuję. Wpiąłem. Dopiero na naszym teoretycznym peronie mówię synowi: - Ty, pan do ciebie mówił, chłopie! I widzę moje dziecko, machające do uśmiechniętego pana konduktora w pociągu. Dziękuję. W imieniu mojego Syna, który po drodze z peronu na mój tekst „Ty, wiesz, że my cholera tworzymy historię?!” odpowiedział: „No jasne, przecież to nasza Konstytucja!”.
I to był ostatni raz, kiedy dzisiaj (wczoraj) się spłakałam.
ps. Przed chwilą dzwoniłam do Mateusza, podziękowałam mu. To było wielkie, a a on mi mówi, że to nasza zasługa. Nie licytujmy się - Twoja, nasza. Wspólna. OK? dziękuję. I nie wiesz, jak podbudowałeś mojego syna wczorajszym tekstem spod autobusu "czytałem jestem pod wrażeniem, świetny jesteś!". Dzięki, że pamiętałeś o maluchu.
Anka Grzybowska
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Dzięki a poprawienie literówek :) i jednego byka :)
Świetne!!!
Prześlij komentarz