środa, 16 marca 2016

Krzysztof Łoziński - Kim byłem, kim jestem, czyli informacja o mnie

0-35-35A(1)e K. Łoziński w Amazonii, 2008 rok.


Zdecydowałem się dodać tę informację, choć długo się przed tym wzbraniałem. Robię to dlatego, że w związku z powstaniem KOD (Komitetu Obrony Demokracji) niespodziewanie stałem się osobą nieco publiczną i w mediach zacząłem być opisywany w sposób, najdelikatniej mówiąc nieścisły, a czasami wręcz fałszywy. Krąży też  sporo przedziwnych opowieści, w których mylone są fakty, osoby i okoliczności. Ostatnio podawane jest na przykład, głównie to, że byłem „współpracownikiem KOR”, a to akurat jeden z mniej ważnych faktów z mojego życia. Nie chodzi mi tu o różnych nienawistników, którym tłumaczenie prawdy nie ma sensu, bo prawda ich nie interesuje i prawda im nie przeszkadza. Chodzi mi o ludzi, którzy robią błędy bez złej woli, myląc na przykład dyscypliny sportu, które uprawiałem, przypisując mi pokrewieństwo z ludźmi, którzy moimi krewnymi nie są, a tylko noszą to samo nazwisko, zawód, który moim zawodem nie jest (nauczyciela matematyki), itp. Przyznaję, iż życiorys mam tak skomplikowany, że łatwo się w nim pogubić, ale to nie usprawiedliwia pisania (lub gadania) różnych rzeczy, bez sprawdzenia, czy są prawdziwe.

Rodzina

Zacznijmy od rodziny, bo miało to spore znaczenie dla mojej późniejszej działalności politycznej i w ogóle dla moich życiowych wyborów.

Dziadek ze strony ojca, Antoni Łoziński, był działaczem spółdzielczości, konkretnie „Społem”. W 1945 roku odmówił wydania Armii Sowieckiej zapasów z magazynów „Społem” w Sandomierzu, bo ludność polska zostałaby bez żywności. W efekcie wylądował w więzieniu, ale na krótko. Zmarł na tyle dawno, że słabo go pamiętam.

Dziadek ze strony matki, Leonard Wawrzyniec Żaczkowski, był z zawodu buchalterem, czyli, jak by się dziś powiedziało księgowym, tyle że w wielkich firmach (np. Simens). Był socjalistą, należał do kierownictwa przedwojennego i później konspiracyjnego PPS. Podczas okupacji działał w podziemiu, przeszedł szkolenie wojskowe AK. Podczas Powstania Warszawskiego, jako pułkownik „Leonard”, był dowódcą Korpusu Bezpieczeństwa Państwowego, formacji, która była powstańczą policją. Po 1945 roku należał do WiN-u, organizacji która kontynuowała walkę z nowym okupantem, czyli komuną. Został aresztowany, jednak głównie za AK i PPS. Oskarżono go o to, że „na Placu Teatralnym strzelał do komunistów”, oraz „smarował szyny dla niemieckich transportów jadących na front wschodni”. Przesiedział w bierutowskich obozach i więzieniach 9 lat, omal nie umarł. Został zwolniony po przełomie 1956 roku i zrehabilitowany. Do końca życia nie odzyskał zdrowia.

Obie moje babcie były po prostu gospodyniami domowymi, nie pracowały zawodowo.

Mój ojciec, Jerzy Łoziński, rocznik 1920, był architektem. Przed wojną był licealistą, chodził do szkoły. Podczas okupacji niemieckiej był żołnierzem AK, „Kedywu”, czyli Komendy Dywersji. Był doskonałym konspiratorem. O jego udziale w konspiracji dowiedziałem się po jego śmierci. Podobnie jak o jego udziale w podziemiu stanu wojennego i dekady Jaruzelskiego. W czasie przełomu 1956 roku był działaczem Klubu Krzywego Koła i współpracował z redakcją „Po prostu”. Ojciec zmarł w 1997 roku.

Moja matka, Danuta Łozińska, rocznik 1921, była lekarzem. Zmarła we wrześniu  2014 roku. Miała 94 lata. Przed wojną, w 1939 roku zdała maturę, studiowała medycynę na konspiracyjnych kompletach. Podczas okupacji była hufcową „Szarych Szeregów” i podoficerem AK. W Powstaniu Warszawskim, które zaczynała z batalionem „Kiliński”, była dowódcą sekcji łączności „Radwana”, początkowo w stopniu st. sierżanta, a pod koniec podporucznika AK. Odznaczona m. in. Krzyżem Walecznych. Była profesorem zwyczajnym nauk medycznych, pediatrą. Była specjalistą krajowym neonatologii. Jako pierwsza w Polsce, i jedna z pierwszych na świecie, robiła transfuzje dopłodowe. Zapoczątkowała w Polsce leczenie choroby hemolitycznej noworodków. Mając 86 lat nauczyła się obsługi komputera i napisała książkę o swoim życiu („Czas przeszły”).

Z rodzeństwa miałem tylko siostrę, młodszą o 2,5 roku, Magdalenę Łozińską-Różak. Była architektem, tak jak nasz ojciec. Mieszkała w Gryfinie pod Szczecinem, była tam architektem miejskim. Zmarła niespodziewanie na raka płuc w 2012 roku.

Mam dwóch synów, Grzegorza, rocznik 1978, i Romana, rocznik 1982. Mam obecnie jedną wnuczkę, Zuzię, córkę Romka.

Moja rodzina pochodzi z Tatarów Polskich, ale to dla mnie raczej teoria (bardzo proszę nie mylić Tatarów z Mongołami, to inny naród). Naszymi przodkami byli biskup Łoziński, historyk Władysław Łoziński, ten który napisał „Życie polskie w dawnych wiekach”, a także Maria Konopnicka. Nazwisko jest dość popularne. W Polsce żyje obecnie wielu Krzysztofów Łozińskich.

Ani ja, ani nikt z mojej rodziny, nie należał nigdy do KPP, PZPR, PiS-u, „Samoobrony”, partii Kukiza, ani do żadnej innej organizacji, do której przynależności można by się wstydzić.

No to teraz już o mnie:

Wykształcenie i polityka

Urodziłem się w Warszawie w lipcu 1948 roku. Ukończyłem Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Czackiego w Warszawie. Matura w roku 1967. Rozpocząłem studia na Wydziale Matematyki i Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Podczas wydarzeń „marca 1968”, czyli studenckiego buntu przeciw komunie, zostałem skreślony z listy studentów, a następnie w ramach represyjnego poboru wcielony do wojska (1968-71). Mój wydział został w ramach represji podzielony na dwa: Wydział Fizyki oraz Wydział Matematyki i Mechaniki. Zrodziło to spore zamieszanie, bo początkowo oba miały tę samą listę studentów. Później zrobiono z tym porządek, ale niezbyt dokładnie, bo z Wydziału Fizyki zostałem wykreślony, a na Matematyce przez pewien czas ciągle byłem teoretycznie studentem, choć byłem przecież w wojsku. Przed wydarzeniami „marca 1968” byłem związany z grupą, którą czerwoni nazwali „Komandosami”. Między innymi zbierałem podpisy pod listem otwartym w obronie „Dziadów” Adama Mickiewicza wystawianych w Teatrze Narodowym, zdjętych wówczas przez cenzurę pod naciskiem ambasadora ZSRR Aristowa. Pierwszy raz w życiu musiałem się wówczas ukrywać. Pomagali mi w tym koledzy taternicy: Witek Fedorowicz-Jackowski i bracia Mierzejewscy.

Gdy byłem już w wojsku (do 24 kwietnia 1968) zostałem na 3 miesiące aresztowany, za „marzec”. Prokurator długo nie mógł się zdecydować, o co mnie oskarżyć i w końcu sprawę umorzył z uzasadnieniem „i tak jest w wojsku”. Rzeczywiście, ówczesne wojsko od więzienia różniło się niewiele. W samym wojsku traktowano mnie normalnie, jak wszystkich innych żołnierzy. Byłem radiotelegrafistą w zwiadzie wojsk powietrzno-desantowych. W tym czasie, moja narzeczona Krystyna, jako osoba o częściowo żydowskim pochodzeniu, w ramach nagonki antysemickiej Gomułki, została zmuszona do wyjazdu z Polski, i już za granicą zabita. Gdy dziś słyszę niektórych polityków i księży z kościoła toruńsko-katolickiego, że „Żydzi sami byli sobie winni”, to pytam: czemu była „sama sobie winna” osiemnastoletnia dziewczyna, studentka pierwszego roku fizyki i taterniczka z Klubu Wysokogórskiego w Warszawie?

Te wydarzenia przeżyłem tak bardzo, że potrzebowałem 30 lat, by móc je opisać. Reportaż „Cała Polska czeka na swego Dubczeka” znajdzie czytelnik w Internecie na stronach Kontratekstów i Studia Opinii.

Po wojsku musiałem od początku zdawać egzamin wstępny i wznowiłem studia na Wydziale Fizyki UW. Nie byłbym sobą, gdybym studiował normalnie, więc przenosiłem się w tę i z powrotem między fizyką a matematyką. Studia ukończyłem ostatecznie w 1976 roku, dyplom na Wydziale Matematyki i Mechaniki. W nienormalności studiowania pomagała mi intensywnie Służba Bezpieczeństwa, np. zatrzymując „do wyjaśnienia” w terminach egzaminów, ale bywało i tak, że zamiast na egzamin pojechałem do Jugosławii się wspinać. Na szczęście profesor analizy matematycznej sam był taternikiem, więc dał mi nowy termin.

Począwszy od 1976 roku zaangażowałem się we współpracę z KOR-em. Chcę tu wyjaśnić, że jest różnica między członkami KOR, którzy występowali jawnie, pod nazwiskiem, a współpracownikami działającymi w konspiracji. Ponieważ dziś jestem nagminnie wymieniany jako „członek KOR” Lub „współpracownik KOR”, wyjaśniam: nie byłem członkiem KOR, tylko współpracownikiem. Moja rola w tej działalności była dosyć skromna, pomocnicza. Jeśli już mówić o mojej roli w opozycji demokratycznej, to był to raczej okres „Solidarności” jawnej i podziemnej, a nie skromna współpraca z KOR.

KOR nie miał określonej orientacji politycznej, byli w nim różni ludzie, od Jacka Kuronia po Antoniego Macierewicza, który jeszcze wtedy nie oderwał się od rzeczywistości i nie stał się „myślącym inaczej”.

Wydarzenia lata 1980 roku, strajki, zastały mnie w Teatrze Wielkim w Warszawie. Byłem tam modelatorem, czyli robiłem dekoracje i rekwizyty na scenę, rzeźbiłem, malowałem itp. Skąd się tam wziąłem? Po nie planowanym wcześniej udziale w akcji ratunkowej w Himalajach Kaszmiru, straciłem dotychczasową pracę (z powodu akcji nie wróciłem w terminie z urlopu) i gdzieś musiałem pracować, a ponieważ miałem zdolności plastyczne, to praca modelatora mi pasowała.

Pod koniec sierpnia 1980 r. zostałem przewodniczącym komitetu strajkowego, a później brałem udział w zakładaniu wolnych związków zawodowych, które po 17 września 1980 roku połączyły się w jeden ogólnopolski związek „Solidarność”. Byłem działaczem zarówno na szczeblu zakładu pracy, jak i regionu. W Regionie Mazowsze byłem najpierw członkiem Komisji Kultury, później przewodniczącym regionalnej Sekcji Pracowników instytucji Artystycznych a także byłem członkiem Rady Krajowej tej sekcji, i w końcu równolegle przewodniczącym Komisji Kultury Fizycznej Regionu Mazowsze, która szybko stała się kamuflażem dla przygotowań regionu do zejścia do podziemia. Współpracowałem w tym zakresie z Markiem Nowickim, Adamem Borowskim i innymi. Na krótko przed stanem wojennym zostałem przez prezydium zarządu regionu upoważniony do kierowania podziemiem w dzielnicy Śródmieście w Warszawie. W rzeczywistości powstały jednak zupełnie inne struktury i robiłem co innego. Byłem też delegatem na Walny Zjazd Regionu. Nie byłem natomiast, jak napisał w książce jeden z autorów, „rzecznikiem Solidarności”. Tę funkcję pełnił Janusz Onyszkiewicz, a nie ja.

W prezydium pierwszego dnia zjazdu „Solidarności” Regionu Mazowsze, 1981 r. 
Od lewej: Jan Józef Lipski, Krzysztof Łoziński, Krzysztof Łypacewicz. Z archiwum K.Ł.

W tym czasie jawnej działalności (1980-81) wykonałem dość istotną akcję. Przedostałem się do budynku Prokuratury Generalnej i wydostałem (gwizdnąłem) tajny dokument – list Prokuratora Generalnego Lucjana Czubińskiego do prokuratorów wojewódzkich, w którym nakazywał on tworzenie fałszywych dowodów i materiałów do przyszłych aresztowań działaczy Solidarności. Pomagał mi w tej akcji Wojciech Tomaszczuk. List ten przekazałem w siedzibie regionu Jankowi Narożniakowi, który wykonał 10 kserokopii i mi go oddał, a następnie podrzuciłem dokument z powrotem. Wieczorem nastąpił najazd milicji i prokurator Wiesławy Bardonowej na biuro regionu. Aresztowano Jana Narożniaka i Piotra Sapełę (pracownika powielarni prokuratury), którym błędnie przypisano ujawnienie tego dokumentu. Narożniak wykonał tylko ksero, a Sapeła nie brał w tym udziału wcale. W reakcji nastąpił strajk powszechny Regionu Mazowsze i po tygodniu władza aresztowanych zwolniła. Muszę zapisać Narożniakowi do zasług to, że mnie nie wsypał. Komuna do końca nie dowiedziała się, kto ten dokument ujawnił i skąd on się wziął w siedzibie Solidarności. Wiedziała jednak, że nie ujawnił go Narożniak, co jednoznacznie wynika ze znanych już dokumentów. Nie przeszkadzało im to jednak trzymać go w areszcie. Komuna dopatrywała się w tej akcji jakiegoś działania super wywiadu, tym czasem był to numer podobny do wejścia do kina bez biletu.

W stanie wojennym organizowałem struktury podziemia i kierowałem kilkoma grupami w ramach MKK, jednej z dwóch dużych struktur podziemia w Warszawie (drugą strukturą był MRKS). Nie byliśmy konkurencją, na co dzień współpracowaliśmy i w wielu akcjach podziemia brali udział ludzie z obu struktur. Razem z Michałem Wroniszewskim, Krystyną Łubnicką, Ryszardem Praszkierem i Barbarą Tryjarską kierowałem Grupami Współpracy „Solidarności”. Podległe mi grupy wykonały wiele akcji ulotkowych i innych. W maju 1982 roku został postrzelony przez st. szer. Bydłonia z ZOMO Jan Narożniak. Powodem strzelania było to, że nie miał przy sobie 1500 zł na łapówkę i zaczął uciekać. Nie zatrzymano go za to, że się ukrywał, bo ZOMO-wcy w ogóle nie skojarzyli, kto to jest. Rannego zawieziono do szpitala na ul. Banacha w Warszawie, gdzie pilnowało go 5 milicjantów z ZOMO.

Natychmiast zacząłem organizować akcję jego odbicia. Nie wiedziałem, że kilka dni później przygotowania do tej samej akcji, zupełnie niezależnie rozpoczęli koledzy z MRKS. Inicjatorem z ich strony był dr. Jerzy Siwiec, chirurg z Banacha. Po kilku dniach byliśmy gotowi do wykonania akcji, ale ukrywający się przewodniczący regionu, Zbyszek Bujak, zwlekał z decyzją. Podobnie mój bezpośredni szef Marek Hołuszko. Rezultat był taki, że 8 czerwca 1982 roku akcję wykonali Adam Borowski i Jerzy Bogumił z MRKS. Moje grupy i ja byliśmy tym kompletnie zaskoczeni, bo nie wiedzieliśmy, że ktoś inny szykuje się do tego samego. Dziś wiem, że wielu ludzi działało i tu i tu. Stąd niekontrolowany przepływ informacji w obie strony, np. Janek Narożniak został ukryty dokładnie w tym samym lokalu, który i my mieliśmy przygotowany. Komuna była wściekła. Podziemnie zagrało jej na nosie odbijając więźnia. W ciągu jednego dnia zatrzymano kilkaset osób, w ogromnej większości bez sensu.

Tego samego dnia zostałem aresztowany, nie zdążyłem się ukryć tam, gdzie miałem się znaleźć po akcji. Dziś wiem, że mieliśmy wtykę. Ale ten kapuś w sumie więcej władzy popsuł, niż pomógł. Był przekonany, że to my wykonaliśmy akcję i wpuścił bezpiekę na fałszywy trop. Razem ze mną aresztowano 8 osób, z czego 6 to byli instruktorzy kung fu, co wzbudziło w SB pewną panikę. Posłużyłem za piorunochron. Na przesłuchaniach raz się  przyznawałem, raz zaprzeczałem, podając coraz to inne wersje wydarzeń. Cała furia SB skupiła się na mnie. Minęły miesiące, zaczym bezpieka zrozumiała, że jest wpuszczana w maliny. Dzięki temu Adam i Jurek przez kilka miesięcy unikali aresztowania, a Janka Narożniaka nie znaleźli wcale.

Jeśli czytelniku jesteś zainteresowany, jak to było dokładnie, to polecam trzyczęściową publikację (z dokumentami) pt. „Sprawa Narożniaka” w archiwum Kontratekstów (www.kontrasteksty.pl), lub z późniejszym tekstem „Sprawa nie tylko Narożnika” w archiwum Studia Opinii.

Ostatecznie zostali aresztowani i skazani: Adam Borowski na 6 lat więzienia, Jerzy Bogumił na 3 lata, i ja na 1,5 roku. Przez pół roku aresztowani byli także dwaj lekarze z Banacha: Jerzy Siwiec i Andrzej Sankowski.

Mój proces był farsą podobną do farsy, jaką był kiedyś proces mojego dziadka. Zostałem oskarżony o kierowanie nielegalną organizacją „w programie której były akcje terrorystyczne na funkcjonariuszach MO, kradzieże urządzeń poligraficznych z państwowych zakładów pracy i inne akcje sabotażowo dywersyjne”. Najpierw byłem aresztowany za „uwolnienie Jana Narożniaka” a w ostatecznym akcie oskarżenia „uwolnienie” zmieniło się w „uprowadzenie”. Kłopot prokuratury polegał na tym, że Janek nie był ani zatrzymany, ani aresztowany, ani internowany. Ot tak, był pilnowany przez milicję w szpitalu. W tym co wszyscy razem zrobiliśmy nie było, według prawa, żadnego przestępstwa. Ot, wyszedł ze szpitala bez wypisu.

Przed sądem świadkowie taśmowo odwoływali zeznania i mówili, że były wymuszone biciem. Ja zeznań przed sądem odmówiłem. W końcu sąd wydał kuriozalny wyrok: półtora roku więzienia bez zawieszenia z ustnym uzasadnieniem: „W czasie rozprawy nie ujawniono czynu karalnego, ale oskarżony działał z dużym natężeniem złej woli. Sąd wziął pod uwagę, że braki w materiale dowodowym wynikają z uporczywego uchylania się od zeznań, oraz arogancji oskarżonego i świadków”. W uzasadnieniu pisemnym było jeszcze fajniej. Znów o „arogancji”, „uprowadzeniu” i kierowaniu organizacją, „która nie istniała” (???!!!). Tak, tak, sąd skazał mnie za organizację, o której sam napisał, że „nie istniała”. Oczywiście organizacja, którą naprawdę kierowałem istniała, ale bezpieka wcale jej nie wykryła i działała dalej. Cóż, tak wyglądały wówczas procesy polityczne.

Po ośmiu miesiącach zostałem zwolniony warunkowo, a po sprawie apelacyjnej, pół roku później, ostatecznie. W 1992 roku, już w wolnej Polsce, zostałem uniewinniony przez Sąd Najwyższy, który na tym wyroku nie zostawił suchej nitki.

Kilka lat temu Sąd Okręgowy w Warszawie przyznał mi najwyższe możliwe zadośćuczynienie za wszelkie represje okresu od 1968 do 1979 roku. Obejmowało to także wielokrotne wyrzucanie z pracy za działalność polityczną, lub uniemożliwianie zatrudnienia, 110 „pieszczot” (tylu się sąd doliczył) takich jak zatrzymanie na 48 godzin bez powodu, przeszukania, przesłuchania, groźby (zastrzelenia, wyrzucenia przez okno, pobicia dzieci, „zgnicia na Syberii” itp.). Co ciekawe, komuna nigdy nie odmówiła mi paszportu, za to dwa razy próbowano mnie do Polski nie wpuścić.

W wolnej Polsce nie prowadziłem już działalności politycznej, nie zapisałem się do żadnej partii, nie kandydowałem do żadnych stanowisk. Oczywiście mogłem zostać politykiem znając niemal wszystkich istotnych ludzi dawnego podziemia, ale nie chciałem.

Teoretycznie jestem ciągle członkiem honorowym NSZZ „Solidarność”, ale to, co z tym związkiem wyprawiają, i do czego go prowadzą, kolejno panowie Krzaklewski, Śniadek i Duda, wybitnie mi się nie podoba i coraz częściej myślę, czy z tego honorowego członkostwa nie zrezygnować. Z przykrością uważam, że dzisiejsze kierownictwo „Solidarności” nie pomaga, tylko szkodzi zarówno Polsce, jak i interesom pracowniczym.

Wspomnę jeszcze, że pod koniec lat 80. sporo przebywałem w Afganistanie, Indiach i Singapurze, ale co tam robiłem, to cały osobny temat na inną okazję. Może znów potrzebuję 30 lat dystansu, by to pisać.

Praca zawodowa, twórczość

Jak już wspomniałem, za czasów PRL bezpieka znacznie utrudniała mi pracę zawodową. W efekcie pracowałem w wielu przedziwnych miejscach, które nie miały nic wspólnego z moim matematyczno-fizycznym wykształceniem. Nie ma sensu wymieniać tych miejsc pracy, bo nie były istotne. Najdłużej, bo w sumie ok. 20 lat wykonywałem zawód trenera sportów walki, kung fu i judo, z tym że była to dla mnie praca dodatkowa, często za darmo, lub za symboliczne wynagrodzenie. Opowiem o tym obszerniej, gdy przejdę do opisu swojej działalności sportowej. W wolnej Polsce zostałem dziennikarzem. Byłem w pierwszym zespole redakcyjnym Gazety Wyborczej. Pierwszy mój artykuł w Gazecie ukazał się w piątym jej numerze. Nie zostałem jednak etatowym członkiem redakcji, bo miałem niezbyt dobry pomysł, by założyć własne wydawnictwo. Istniało ono tylko 3 lata i padło, głównie z powodu panującej wówczas gigantycznej inflacji. Wydaliśmy ok. 70 książek, w większości podręczników szkolnych. Z upadłego wydawnictwa została mi ciężarówka, więc, musząc za czegoś żyć, przez pięć lat robiłem usługi transportowe i wynajmowałem się też jako kierowca  jeżdżąc też na tirach. Stąd niektóre gazety podpisywały mnie pod artykułami jako „zawodowego kierowcę ciężarówki”. Wyjaśniam więc: nie jestem „zawodowym kierowcą ciężarówki”. Cały czas pisałem równolegle artykuły dla Gazety Wyborczej, Rzeczpospolitej, Życia, Wprost, Newsweeka, i innych gazet. Przez krótki czas pracowałem w radiu TOK-FM. Zajmowałem się dziennikarstwem politycznym, reportażem, fotoreportażem i popularyzacją nauk przyrodniczych oraz matematyki. Specjalizowałem się też w tematyce obrony praw człowieka, oraz krajów Azji Południowo-Wschodniej (Chin, Korei Płn., Kambodży, Indii, Afganistanu…).

W 2004 roku, wraz z Piotrem Rachtanem, Stefanem Bratkowskim i Andrzejem W. Pawluczukiem, założyłem gazetę internetową, dwutygodnik, Niezależny Magazyn Publicystów „Kontrateksty”. Poza formalną grupą założycieli, pismo tworzyli także na początku: Aleksander Jerzy Wieczorkowski, fotografik Michał Browarski i prawnik Witold Filipowicz. Magazyn już nie wychodzi, jego archiwum znaleźć można pod domeną  www.kontrateksty.pl, lub na stronie Studia Opinii. Prawie od początku byłem jego redaktorem naczelnym. Była to jednak praca całkowicie społeczna. Opublikowaliśmy ok. 5800 artykułów (z czego ok. 2000 moich), 7400 zdjęć w 158 galeriach, 10 książek (w Internecie). Dla „Kontratekstów” pisało dotąd prawie 540 autorów, z czego około 50 systematycznie. Ostatnio współpracuję także ze Studiem Opinii, którego redaktorem naczelnym był do niedawna Stefan Bratkowski, jeden z założycieli „Kontratekstów”.

Napisałem parę obszernych reportaży o objętości wykraczającej poza zwykły materiał prasowy, o masakrze demonstrantów 4 czerwca 1989 roku w Pekinie (tzw. wydarzenia na placu Tiananmen), których to wydarzeń miałem nieprzyjemność po części być świadkiem, o wyborach na Ukrainie, o historii Korei Północnej, o wojnie domowej w Nepalu i innych.

Napisałem 12 książek, z których 3 to prace zbiorowe. Trzy z nich to przewodniki taternickie. A poza tym:
  • „Znów minął dzień… pomyśl o sobie” – praca zbiorowa z m. in. Jackiem Santorskim i Wojciechem Eichelbergerem;
  • „Piekło Środka – Chiny a prawa człowieka” (dwa wydania polskie drukowane i jedno internetowe, zagraniczne wydania w językach ukraińskim, rosyjskim, angielskim);
  • „Oczy diabłów są szare – Chiny zachód, historia i polityka”;
  • „Walka bez przemocy” – praca zbiorowa pod redakcją Stanisława Szuszkiewicza (pierwszego prezydenta Białorusi, przed zamachem stanu Łukaszenki), wydanie tylko w języku białoruskim. Współautorzy, m. in.: Stanisław Szuszkiewicz, Stefan Bratkowski, Bogusław Stanisławski;
  • „Bezprawie, przemoc, bezkarność – Federacja Rosyjska w dokumentach” – publikacja z mojej inicjatywy dla Amnesty International, wybór dokumentów z omówieniem;
  • „Kraj kontynent i himalajska perła” (reportaż z Indii i Nepalu), wydanie tylko internetowe;
  • „Hung Gar kung fu – potęga południowej pięści” – z Piotrem Osuchem i Jackiem Świątkowskim (podręcznik walki kung fu w stylu Hung Gar).
loza2


loza 3


loza 4


A ostatnio:

„Raport Gęgaczy – o kłamstwach, manipulacjach i prawdziwych zamiarach środowiska PiS” – z Piotrem Rachtanem, współpraca: Waldemar Kuczyński, Marcin Makowiecki, Antoni Miklaszewski, Sławomir Popowski, Paweł Wimmer.

Działalność sportowa

Alpinizm

Zacząłem się wspinać w 1960 roku. Miałem 12 lat. Uprawiałem głownie alpinizm solowy. Interesowały mnie przejścia nowych dróg, solowe i zimowe. Raczej duże trudne ściany niż sama wysokość.

Ważniejsze przejścia

(wykaz nie obejmuje przejść solowych (poza jednym) robionych po 1990 roku, o których postanowiłem nie publikować żadnych informacji, przynajmniej na razie…)

Pierwsze wejścia na szczyty:
  • Koh-e Jarm, 6000 m, Hindukusz Wysoki, Afganistan. Solo.
  • Szczyty 6013, 5800 i 5450 m w otoczeniu doliny Kijai, Himalaje Zachodnie, Jammu & Kashmir, Indie. Dwa pierwsze z Januszem Marczakiem, Józefem Mąkinią, Stanisławem Gorgoniem, Stanisławem Pelczarskim. Ostatni z tymi samymi oraz Wiktorem Szłapackim.
  • Machermo Kang Zachodni, 5905 m, Himalaje, Solo Khumbu, Nepal. Z Elżbietą Budzbon (obecnie Fałtynowicz), w warunkach zimowych, na przełomie listopada i grudnia (wejście na szczyt 8 grudnia), przy udziale Ireny Dębowskiej i Danuty Rycerz.

Solowe wejścia na szczyty już zdobyte (niektóre):
  • Koh-e-Awal, 5800 m, Hindukusz Wysoki, Afganistan. Drugie wejście zachodnią ścianą, drogą Wareckiego i tow. Drugie wejście solowe na szczyt (pierwsze solowe: Jerzy Kukuczka).
  • Koh-e-Tez, 7015 m, Hindukusz Wysoki, Afganistan. Pierwsze wejście solowe na szczyt. Solo od przełęczy Shogordog An.
  • Kongderi, 6187 m, „Filarem Japońskim”, Himalaje, Solo Khumbu, Nepal (trudności V+ powyżej 6000 m), 25 godzin, pierwsze przejście solowe

Nowe drogi w Tatrach poprowadzone solo (niektóre):
  • „Szare Zacięcie”, VII-, Czołówka MSW;
  • „Nabrzmiałe Problemy”, VI+, Czołówka MSW;
  • „Zakaz Haczenia”, VII-, Czołówka MSW;
  • „Dynamiczny Rozwój”, VI, Mniszek;
  • „Manewr Gospodarczy”, VI+, Szpiglasowy Wierch.

Nowe drogi w Tatrach poprowadzone zimą (niektóre):
  • „Miękkie Ruchy”, VI+ A2, Czołówka MSW. Z Piotrem Panufnikiem i Jarosławem Kowalikiem.
  • „Proxima”, trudności lodowe, lód 90 stopni, Turnia Zwornikowa. Z Ireną Dębowską.

Inne nowe drogi w Tatrach (niektóre):
  • „Czarne Zacięcie”, VII, Czołówka MSW. Z Janem Hobrzańskim.
  • „Śmigło”, VII-, Mniszek. Z Janem Hobrzańskim.
  • „Superdirettissima”, VII+, Mniszek. Z Janem Oficjalskim.
  • „Lewy Filar”, VI, Mniszek. Z Jadwigą Łozińską.
  • Prawą częścią wschodniej ściany Młynarzowych Wideł, VI A2. Z Janem Hobrzańskim.
  • „Uskok Laborantów”, VI+, Kocioł Kazalnicy. Ze Stefanem Czeczką.
  • „Cień Diabła”, VI+ A2, Turnia Zwornikowa. Z Ireną Dębowską.

Pierwsze przejścia solowe w Tatrach (niektóre):
  • Droga Uchmańskiego i Starka, VI, Czołówka MSW.
  • „Błądzące Panienki”, VI, Czołówka MSW. Zarazem pierwsze przejście zimowe. Jest to zresztą moja własna droga, poprowadzona z Jackiem Piaskowskim.
  • „Środek ŻTM”, VI+, Żabia Turnia Mięguszowiecka.
  • „Filar Grońskiego”, IV, Żabia Turnia Mięguszowiecka.
  • Droga Puškaša, VI, Wołowa Turnia.
  • Droga Eštoga, VII, Wołowa Turnia.
  • Droga Stanisławskiego, V, Wołowa Turnia. Pierwsze solo i pierwsze solo zimowe (dwa oddzielne przejścia).
  • Droga Štaflowej, V+, Wołowa Turnia.
  • Droga Kurczaba, VI, Mięguszowiecki Szczyt Wielki, wschodnia ściana.
  • Droga Orłowskiego, V, Mięguszowiecki Szczyt Pośredni.
  • Droga Długosza (prawa, z O. Górską i T. Jurkowską), IV, Kazalnica Mięguszowiecka.
  • Droga Gacka, VI, Cubrynka. Zarazem drugie przejście zimowe.
  • Droga Wacha, V+, Cubrynka. Zarazem pierwsze zimowe.
  •  Prawy Filar, VI, Cubrynka. Zarazem drugie zimowe.
Wycena trudności dróg w tym wykazie z czasów, gdy były przechodzone, obecnie może być inna.

Liczby (łącznie z przejściami nie opisanymi w wykazie):
  • lat uprawiania alpinizmu – 50
  • odbytych wspinaczek – ok. 700 – 800
  • przejść solowych – ok. 360
  • nowych dróg w Tatrach – 62
  • wejść na szczyty w górach wysokich -18
  • odwiedzone pasma górskie poza Tatrami: Alpy, Kaukaz, Hindukusz, Himalaje, Andy.
I to by było na tyle…

loza 5

W hotelu w Katmandu, od lewej: Irena Dębowska, Krzysztof Łoziński, Jerzy Kukuczka, Ryszard Warecki, Danuta Rycerz, Janusz Majer, 1986 r. 
Fot. Elżbieta Budzbon.
 

Sporty walki: wu shu (Kung fu) i judo

W 1964 roku, mając 16 lat zacząłem trenować japoński styl kung fu, Shorinji Kempo. Zajęcia prowadził Japończyk, dyplomata, który w 1973 roku wyjechał na stałe z Polski. Wcześniej zdążyłem jednak dojść do pierwszego stopnia mistrzowskiego, stopnia 1 Dan, który otrzymałem w 1972 roku. Przez trzy lata ćwiczyłem prywatnie z grupą kolegów, która stopniowo się wykruszała. W końcu zostałem sam. Wówczas, w 1976 roku założyłem własną szkołę walki kung fu, pierwszą w Warszawie, a drugą w Polsce.

Tu małe wyjaśnienie, jak to było z tym pierwszeństwem w polskim kung fu. Pierwszą szkołę walki kung fu, założył z grupą kolegów w Krakowie Grzegorz Ciembroniewicz. Jednakże w tym momencie, ani Grzegorz, ani nikt inny z tej grupy nie ćwiczył jeszcze kung fu. Oni po prostu założyli klub i sprowadzili z Kanady trenera, który ich uczył. Było to w roku 1971 lub 72, dobrze nie pamiętam. Ja tymczasem ćwiczyłem już od 1964 roku i 1972 miałem już czarny pas, a własną szkołę założyłem cztery lata później. W tamtym czasie w ogóle o sobie nawzajem nie wiedzieliśmy i nie znaliśmy się.

Tak więc, ja byłem pierwszym Polakiem, który miał stopień mistrzowski, zaś Grzegorz Ciembroniewicz założył pierwszy w Polsce klub kung fu. Trzeba jeszcze wspomnieć, iż wcześniej istniał ośrodek tej sztuki walki w Pszczynie prowadzony przez braci Jana i Józefa Brudnych oraz Józefa Sosnę, którzy byli samoukami, ale później to środowisko poszło zupełnie inną drogą, więc nie można ich uważać za prekursorów kung fu w Polsce. Panuje taki obiegowy pogląd, że kung fu w Polsce zakładali Wietnamczycy. Jest to nieprawda. Pojawili się oni kilka lat później, gdy w Polsce działało już kilka całkiem porządnych klubów.

Styl, który był ćwiczony w moim klubie stopniowo ewoluował i ostatecznie przeszliśmy na styl Hung Gar Quen, (w skrócie Hung Gar) co znaczy Pięść Rodziny Hung. Styl Shoirnji Kempo jest japońską mutacją chińskiego stylu Shaolin Quen, który jest bardzo podobny do Hung Gar, więc nie była to jakaś rewolucja. Oba style należą do grupy Południowej Pięści, czyli Nan Chuan, (lub Nan Quan).
loza 6

Wykonuję jedną z technik kung fu podczas obozu treningowego w latach 80. 
Fot. Stanisław Filipowski.

W latach 90. prowadzenie klubu przejęli ode mnie moi uczniowie Piotr Osuch i Jacek Świątkowski. Obaj byli później kilkukrotnymi mistrzami świata w stylu Hung Gar. Także Piotr Leszczyński, Ernest Szybowski i Tomasz Rybotycki, który zaczynali ćwiczyć u mnie, a kontynuowali u Piotra i Jacka, kilkakrotnie zdobywali na mistrzostwach świata złote medale. Piotr Osuch uczy w tej chwili kung fu w Chinach, mieszka na zmianę w Warszawie i w Pekinie. Wcześniej, jeszcze przed przekazaniem klubu Piotrowi i Jackowi, własne kluby założyli dwaj inni moi uczniowie: Stanisław Filipowski i Tadeusz Lesiński.

W tej chwili króluje już młode pokolenie, z którego większość nawet mnie nie zna. Jest to zrozumiałe, bo są to ludzie o ponad 40 lat ode nie młodsi, a w tym środowisku (niestety) nie uczy się historii polskiego kung fu (nie polskiego też). Mam o to pewien żal do obecnych władz środowiska. Chyba nie rozumieją, że dziś młodzież nie pamięta o mnie, a za 20 lat nie będzie pamiętać o nich.

Nie będę tu wyjaśniał dość skomplikowanego systemu stopni chińskich (który jest inny niż bardziej znany japoński). Powiem tylko, że zarówno ja, jak i wszyscy tu wymienieni moi uczniowie mamy dziś bardzo wysokie stopnie mistrzowskie. Ćwiczyłem kung fu łącznie 46 lat.

Trzeba jeszcze wyjaśnić, co to jest kung fu, bo większość ludzi ma na ten temat błędne wyobrażenia, głównie na podstawie filmów, czyli najgorszego ze źródeł. Zacznijmy od tego, że najbardziej rozpowszechniona nazwa tej sztuki walki, czyli „kung fu” jest naprawdę błędna. W języku chińskim nazywa się to wu shu, co znaczy dokładnie „sztuka obrony”. Skąd się zatem wzięła nazwa kung fu? Angielski oficer, który pierwszy ją na Zachodzie opisał, zobaczył mężczyznę ćwiczącego na placu w Chinach i spytał tłumacza, co to jest. Tłumacz, chyba nie zrozumiał pytania i powiedział po chińsku: „kung fu”, co znaczy „dobrze to robi”, albo „dobrze to umie”. Anglik wziął ten zwrot za nazwę własną i tak już poszło w świat. Niegdyś nazywano też kung fu „chińskim boksem”, stąd powstanie zbrojne związku I Ho Chan na przełomie XIX i XX wieku przeszło do historii pod nazwą „powstania bokserów”.

Kung fu nagminnie mylone jest z karate, z którym podobieństwo jest wysoce problematyczne, trochę jak siatkówki z tenisem (i tu siatka i tu siatka, i tu piłka i tu piłka). Kung fu jest najstarszą orientalną sztuką walki, z której wywodzą się wszystkie inne: japońskie jujitsu, aikido, judo, karate, koreańskie tae kwon do, tajskie muay thai, mongolskie zapasy i inne.

Kung fu różni się od nich technicznie tym, że jest sztuką całościową. Zawiera walkę bez broni, a także walkę kijem, włócznią, mieczem, szablą, halabardą i innymi rodzajami białej broni. Nie obejmuje tylko broni palnej, ale jest w nim np. łucznictwo. Ten sam człowiek ćwiczy w zakresie podstawowym wszystkie te techniki, a dopiero później się w czymś specjalizuje. Jest tak, że wszystkie techniki (to znaczy: uderzenia, kopnięcia, bloki, dźwignie, rzuty, duszenia i tak dalej) takich sztuk walki jak judo, karate, aikido i inne, występują jednocześnie w kung fu, ale nie wszystkie techniki kung fu występują w tamtych sztukach walki. No i są różnice w zastosowaniach. Kung fu powstawało na przestrzeni ok. 7 tysięcy lat jako sztuka walki na wojnę. Za pomocą tego walczono przez wieki całkiem na serio, podczas gdy niektóre sztuki japońskie powstały od razu jako sport. Judo, karate, aikido, kendo nie miały nigdy charakteru bojowego, tylko sportowy, choć miały swoje pierwowzory i źródła w sztukach bojowych, w jujitsu, w kempo… Powstały też stosunkowo niedawno, pod koniec XIX w. (judo) lub na początku XX wieku (karate, 1921 rok).

Przez 10 lat, od 1974 roku, równolegle do kung fu, ćwiczyłem też judo w klubie AZS Uniwersytetu Warszawskiego. Moimi trenerami byli Roman Kwaterki i Stanisław Tokarski.

W moim klubie walki też istniały zajęcia judo. Prowadziłem je ja (mam uprawnienia instruktora judo) i Jerzy Bielenin, trener judo, a przy okazji taternik.

Słówko o nienawistnikach

Żyjemy w takim kraju i w takim czasie, że każdy, kto cokolwiek osiągnie w dowolnej dziedzinie, musi zostać doszczętnie opluty, oczerniony i obrzucony obelgami. Cóż, miernota ma to do siebie, iż nie może ścierpieć tego, że komuś coś się udało nieosiągalnego dla miernoty. Ostatnio takim miernotom pomaga anonimowość Internetu. Określił bym takich ludzi zwrotem Zenona Laskowika: „orły nieloty znoszące jaja złożone z żółci i z piany”.

Kilkanaście lat temu zacząłem wytaczać procesy i ustawiła się do mnie długa kolejka przepraszaczy. Kajali się, pisali sprostowania, a za plecami robili dalej to, co i przed tym. Ośmielę się sformułować twierdzenie matematyczno-sądowe: ilość wygranych procesów nie ma żadnego wpływu na ilość obelg, bzdur i kłamstw, które o tobie napiszą. Proponuję też formę popularno-porzekadłową: na hejtera tylko siekiera.

A co dziś?

I ja i moja żona jesteśmy na emeryturze. Przestałem uprawiać sport (kiedyś trzeba), mam 67 lat. Od 8 lat mieszkam na Mazurach, w powiecie Giżycko. Kupiliśmy tu działkę i wybudowaliśmy dom. Pisuję jeszcze artykuły, ale coraz częściej już mi się nie chce. Mam psa i dwa koty, ogród, spokój i piękną okolicę. Dookoła mam las pełen saren, jeleni, łosi, borsuków, dzików, lisów, zajęcy… Podchodzi mi to towarzystwo pod sam dom i bardzo mi się to podoba (dokąd mi nie obgryza drzew w ogrodzie). Udało mi się przeżyć nie tylko 50 lat wspinaczki, 46 lat sportowej sztuki walki, ale i 67 lat życia, które wcale nie było bezpieczne i nie zawsze przyjemne, ale nie żałuję. I tego samego, by przeżyć życie, którego się nie żałuje, wszystkim życzę.

Oczywiście jeszcze nie umieram, mogę mieć przed sobą jeszcze 30 lat życia i taki mam zamiar. Ale nie będę już uprawiał sportu, przynajmniej na poziomie wyczynowym. Obecnie realizuję się w fotografii, która zawsze była moja pasją. Wygrałem nawet parę konkursów fotografii górskiej (i nie górskiej też), ale dopiero teraz mam dobry profesjonalny sprzęt i czas.

Nie jestem sfrustrowanym staruszkiem, nie plotę bzdur, jak niektórzy koledzy, że dziś ci młodzi to mają wszystko łatwiej i tylko temu coś zawdzięczają. Wręcz przeciwnie, cieszą mnie sukcesy młodych ludzi, młodszych ode mnie o 40 lat i więcej. I bardzo dobrze, że dożyłem takich czasów, kiedy młodzi ludzie mogą osiągać więcej, niż ja i moi rówieśnicy. I zamiast im zazdrościć, to pogratulować.


Krzysztof Łoziński
Źródło: studioopinii.pl/krzysztof-lozinski/

Brak komentarzy: