środa, 1 sierpnia 2018

1 sierpnia, rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego


Udostępniam Państwu dwa fragmenty książki pt. „Czas przeszły”, mojej mamy prof. Danuty Łozińskiej (Żaczkowskiej), w czasie Powstania st. sierżanta AK, po powstaniu awansowanej do stopni podporucznika AK, odznaczonej Krzyżem Walecznych.

Fragment 1. Godzina W

Zgromadzono nas na placu Dąbrowskiego 2/4 w lokalu RGO - Rada Główna Opiekuńcza. To był ostatni tydzień lipca. Spakowałam plecak z rzeczami na kilka dni powstania i wyszłam z domu. Ruch na ulicy normalny. Nic nie wskazywało na mobilizację. W lokalu RGO zgrupowano dowództwo, łączność i jakiś oddział zbrojny. Znałam tylko środowisko łączności. Nic się na pozór nie działo. Nie miałam świadomości, że ważne decyzje dopiero zapadną. Popołudnie spędziliśmy na czekaniu i nie robieniu hałasu. To zgrupowanie tajne. W nocy obowiązywała cisza, bo okna otwarte, a po placu Bankowym przechadza się niemiecki patrol. Nalot i bombardowanie przetrwaliśmy na piętrach. Już po nalocie niespodziewany wystrzał karabinowy w sąsiedniej sali i cienki chłopięcy głosik: „nie wiedziałem, że jest nabity”. Nic się nie stało, patrol nie zauważył.

Rano już duże zdenerwowanie. Piętro niżej obraduje sztab. Okazuje się, że jesteśmy w terenie wydzielonym z miasta, między Jasną a Mazowiecką. Ten teren jest zwykle przejściowy, nawet przejeżdżają tu samochody. Teraz jest obstawiony wartami. Każdy może wejść, ale nie wyjdzie bez przepustki. Halina, najstarsza łączniczka z mojego patrolu, siedziała pod drzwiami sztabu i wyszła z meldunkiem. Ja jestem po niej następna. Słyszę ich rozmowy. Już wiem, że mieszkańcy zawiadomili Niemców. Gestapo już o nas wie. Dostaję hasło i meldunek – blisko, chyba na Bracką, więc wracam szybko. Nie mam niczego do przekazania. Przed wejściem do właściwej bramy zatrzymuje mnie nieznajomy chłopak i przekazuje rozkaz. Wracać szybko do domu, zostawić plecak. Niemcy już tu jadą. Wracam bez przeszkód.

Dwa dni nie było mnie w szpitalu. Listy już nie ma i nikt o nic nie pyta, ale wszyscy coś wiedzą. Po dwóch dniach tej ciszy przychodzi do nas lekarz z chirurgii i każdemu zadaje pytanie: „gdzie będziesz - tu czy gdzie indziej”. Rysiek mówi Tu, a ja gdzie indziej. Szpital szykuje się do walki.

Pierwszego sierpnia jestem w szpitalu do trzeciej. W domu czeka mnie wiadomość o powtórnym zgrupowaniu w lokalu RGO na placu Dąbrowskiego. Ruch na ulicy niecodzienny. Dużo młodzieży, jacyś chłopcy w płaszczach podejrzanie wypchanych. Ale Niemcy przerzucają wojsko na wschód. Już się nie czuje odwrotu.

Znalazłam mój plecak nie ruszony. Nie przeszukiwano tych pomieszczeń. Wystarczyło stwierdzenie, że zgrupowanie AK znikło.

Zgromadziła się już część łączniczek, w tym cały mój patrol: Halina Morycińaska, Janka Trojanowska, Anita Kozieracka i Danusia Malewska czyli Mała Dunusia. Reszta pseudonimów to po prostu ich imiona.

Kazano nam przygotować paczki z opatrunkami osobistymi, co robiłyśmy we frontowym pokoju. Dwadzieścia minut przed piątą Niemcy, znający już miejsce naszego zgrupowania, zaczęli ostrzeliwać budynek, a my dalej liczyłyśmy opatrunki. Na wojnie strzelają, a żołnierz wykonuje rozkazy. Dopiero jakiś dorosły oficer, który otworzył drzwi, krzyknął „natychmiast wycofać się na korytarz, wybiją was zanim powstanie się zacznie!” Nabierałam doświadczenia.

Byłyśmy w Plutonie Łączności Obwodu Śródmieście, u pułkownika Radwana - Edwarda Pfaiffera. Nasz teren obsadzony był przez Batalion Kiliński. Łącznością dowodził porucznik Rymkiewicz.

My, „Radwanki”, stanowiłyśmy w pierwszych dniach powstania jedyną łączność dowództwa z resztą miasta. Nie widziałam nigdy Radwana w mundurze, zawsze był w gipsie, czy innych opatrunkach. Bo on nie tylko dowodził, on brał udział w walkach i był trzykrotnie ranny w pierwszym tygodniu powstania. A walki były ciężkie. Zdobycie silnie obsadzonych przez Niemców gmachów Poczty Głównej na placu Napoleona, Prudencialu i PKO na Świętokrzyskiej, nie było łatwe.

Najszybciej zdobyto Prudencial – to najwyższy gmach stolicy. Polski żołnierz zawiesił na nim biało-czerwony sztandar. Przed wieczorem niewielkie zgrupowanie AK znalazło się na jednym z podwórek. Stoi maszt, na który wciągnięto polską flagę, przy śpiewie hymnu narodowego. To był jeden z nielicznych momentów, kiedy stałam na baczność. Później nie było na to czasu.
Stacjonowaliśmy w zespole zabudowań miedzy placem Dąbrowskiego i Mazowiecką. Zakwaterowano nas w wysokiej, nowoczesnej kamienicy, cofniętej w głąb między ulicami. Przez całą noc nic nie robiłyśmy, a słychać było, że walka o Pocztę jeszcze trwa.

Jedyne powierzone nam zajęcie, to przyjmowanie telefonu przyłączonego do Pasty zajętej przez Niemców,. Było ich kilkanaście – do majora, porucznika, pułkownika, a odpowiedź jest jedna. Tu żadnego oficera nie ma. Głupie zajęcie jak na wojnę.

Dopiero drugiego sierpnia rano porucznik Rymkiewicz wręczył mi pierwszy pilny meldunek – na drugą stronę Marszałkowskiej przy Moniuszki. Tak blisko, ale jest inaczej. Toczy się walka o Pocztę na placu Napoleona. Ulice puste, bez barykad, bliskie strzały, których nie umiem zlokalizować. Biegnę na Moniuszki, przystaję w bramie nr 8 – tu była moja szkoła Gepnerówny. Posterunek AK poucza mnie: „biec blisko ścian budynków, bo duży obstrzał i uważać na czołg, który strzela z Saskiego Ogrodu w Marszałkowską”. Biegnę na druga stronę ulicy, a tu martwy Niemiec leży w poprzek chodnika. Przeskoczyć go, czy okrążyć? Okrążyłam. Skręcam w Marszałkowską do pierwszej bramy. Czołg nie strzelił. Oddaję meldunek i chwilę czekam na odpowiedź. I nie mam czasu się bać, bo wciąż biegam. Wróciłam i tłumaczę dowódcy, że to długo trwało, bo musiałam zatrzymywać się w drodze. A on mnie uspakaja, przewidywał, że nie zdołam tam dotrzeć. I wtedy oddaję mu nowy meldunek. To był mój chrzest bojowy. Być łączniczką nie jest wcale trudno.

Czwartego sierpnia, przez bramę naszego budynku wspartą na kolumnach, wpadła bomba wprost do piwnicy, gdzie mieścił się szpital polowy. To była masakra. Wybuch w szpitalu, a z uszkodzonych rur woda zalewała rannych. Konieczna była natychmiastowa pomoc. Otrzymałam zgodę na udział w tej akcji. Prowadziłam do szpitala na Świętokrzyską rannych, którzy mogli iść podtrzymywani przez dwie osoby. Chłopcy obsługiwali nosze.

W prowizorycznej izbie przyjęć kłębowisko rannych i personelu, wszystko pod nadzorem docenta Zaorskiego. Przedstawiłam mu się naiwnie, jako uczennica z jego szkoły i spytałam, czy mogę coś pomóc, a on powiedział: „jak z mojej szkoły, to jeszcze pani nic nie umie”. Ale po chwili polecenie: „w korytarzu jest trzech rannych Niemców, proszę ich opatrzyć”. To byli żołnierze Wermachtu. Rany nie były ciężkie, opatrzyłam je. I znów polecenie: „proszę odprowadzić ich do celi.” A więc prowadziłam jeńców. Gdy strażnik z karabinem otworzył drzwi piwnicy – było ich tam już kilku. Ale byli to jacyś inni Niemcy. Wystraszone twarze nie miały cienia niemieckiej buty. I padło tylko jedno słowo: WODY. Ja to pamiętam do dziś, bo nie wiem dlaczego, ale ja im tej wody nie dałam.

Następnego dnia stwierdziłam, że dwie łączniczki z mojego patrolu, oddelegowane do zburzonego szpitala, nie powróciły do oddziału. Odnalazłam je w szpitalu w PKO. Janka, tegoroczna maturzystka, leżała w kostnicy jak żywa. Tylko przez czoło bandaż, nawet niepobrudzony krwią. Zmarła na rękach lekarza, który ją tu przyniósł. Halina, jej matka, w ciężkim stanie. Ma uszkodzone oczy. Nie wiadomo, czy odzyska wzrok. Otrzymałam pozwolenie odwiedzania jej co dzień, ale na krótko, bo rannych przybywa, a wentylacja zła. I drugi warunek – nie mówić o śmierci córki. Ona wie, że Janka żyje, ale nie odzyskała przytomności. A ona kazała mi przysięgać na wszystkie świętości, że mówię prawdę. I przysięgałam wiele razy, aż nadszedł dzień, gdy powiedziała: „ja już wiem”

Fragment 2. Kapitulacja

Niemcy uznali Armię Krajową za część wojska polskiego, co pozwoliło na kapitulację. Więc dość zabijania. Wojsko idzie do niewoli. Pozwalają nam wybrać – iść do niewoli, czy jako cywile z ludnością miasta. Ja chcę iść z rodziną.

Ojcu (Leonard Wawrzyniec Żaczkowski, płk „Leonard” – przypis K.Ł.) proponują wyjście w randze oficera, ale on nie chce ryzykować. On był w PPS i organizował w pierwszych dniach powstania oddział milicji robotniczej na Starówce. Dlatego mianowano go później dowódcą PKB (Państwowy Korpus Bezpieczeństwa – przypis K.Ł.) na obszar Warszawy. Do zadań tej organizacji należały problemy ludności cywilnej, ale podlegały jej również obozy jeńców wojennych. Niemcy szukali go po kapitulacji. Musimy się ukryć w tłumie cywili. Postanawiamy wyjść przed opuszczeniem miasta przez wojsko, ani godziny dłużej bez obrony. Ale szpitale zostają dłużej, bo potrzebny jest samochodowy transport rannych. Alika ma w szpitalu rannego brata i zostaje z nim. Dołączają do niej trzy łączniczki, w tym dwie z mojego patrolu. Drogo za to zapłacą (zostały zgwałcone i zabite – przypis K.Ł.).

Bilans strat w moim uzupełnionym patrolu wyglądał tak: Ogólny skład – 7, z tego 2 zabite i 4 ranne. Tylko ja nic nie oberwałam. W innych patrolach straty były mniejsze, ale to tylko przypadek, nie statystyka.

Książka Danuty Łozińskiej „Czas przeszły” ukaże się wkrótce nakładem Wydawnictwa Naukowego „Scriptorium”.

Krzysztof Łoziński

Brak komentarzy: