Nazajutrz poszłyśmy
do domu Naczelnika Łagru. Był nim młody lejtenant. Sympatyczny w rozmowie.
Powiedziałam, że jesteśmy w delegacji, pokazałam papiery, a że blisko obozu,
czy nie mogłybyśmy widzieć się z naszymi mężami i podać trochę przywiezionych
rzeczy, tj. ubranie, buty, coś do jedzenia. On na to:
– I tylko to?
– Owszem nie
tylko, ale nie śmiem mówić.
– No, mów
śmiało!
– Czy nie
dałoby się dołączyć ich do zwalnianych internowanych chorych? Wiemy że trochę
tych ludzi już wróciło.
Wręczyłam
dwadzieścia rubli w złocie wieczne pióro ze złotą stalówką a dla żony parę
ładnych ciuszków.
Obiecał
widzenie a co do zwolnienia – niestety!
– Zdrowi są,
młodzi, w żadnym wypadku nie da się zakwalifikować do chorych.
Trudno.
Jeszcze pytał, czy meldowałyśmy się na milicji?
– Zacziem?
Wy, kanieczna, samyj gławnyj naczialnik zdieś. My k wam priszli. (Po co? Wy
przecież tutaj najważniejszy naczelnik. Do was przyszliśmy.).
Widocznie
połechtało to jego ambicję. Uśmiechnął się.
Na drugi
dzień, po powrocie z kopalni zarządzono apel i „prawierku”. Naczelnik szedł
wzdłuż szeregów i wybierał.
– Ty wystąp,
ty, ty i ty – i tak kilku kolegów Stacha i Tolka. Pomyśleli:
– Biada nam.
Żony wpadły, my, i jeszcze niczego niewinni koledzy!
Przelękli
się, nie wiedząc, co jest grane. Myśleli o najgorszym.
Naczalnik
kazał im iść do łaźni (wody dostawali dwa litry na łebka do umycia się po pracy
w kopalni), a wtedy, na ich dwóch, ciepłej wody do woli. Fryzjer ostrzygł
pięknie na kancik, ogolił... I dopiero się wyjaśniło po co wybierano kilku
kolegów. Oni mieli trochę lepsze waciaki i kalosze! Ubrano w nie Stacha i
Tolka, i tak uszykowanych, pod bagnetem, prowadzono na szczególną „randkę”.
Przed
budynkiem, w niewielkiej odległości poza obozem, czekałyśmy jakiś czas.
Przyszli. Jeden sołdat wszedł z nimi, a drugi został przy nas.
W tym czasie
żołnierz starał się nawiązać rozmowę. Pytał, jak u nas się żyje? Na pewno
lepiej! – sam sobie odpowiadał. My byłyśmy ostrożne – mogła być „podpucha”.
Dalej – co Ameryka myśli? Czemu nie zrobi z Sowietami porządku? Im już obrzydła
nędza! Przelatywały wrony, a on, śmiejąc się mówi:
– Wot, eta
stalinskije kurycy!
A na kozy: –
Eta stalinskije karowy!
Co można było
odpowiedzieć na taką gadkę? Na szczęście wezwano go na „swidanije”.
W jednym
pokoju siedział naczelnik, Tolek i ja, w drugim – sekretarka, Stach i Kazia. I
tak rozmawialiśmy dziesięć minut, przy świadkach. Oni oczywiście rozumieli
polską mowę więc gadaliśmy oględnie, o byle czym.
Dziesięć
minut szybko minęło, podałyśmy u ruskich kupione, robocze, szare ubrania, kamasze,
sucharki, słoninę, kiełbasę itd. Takie było nasze widzenie – i do odjazdu
przekazywaliśmy wiadomości tylko przez Kiryła.
W sumie
byłyśmy tam dwa tygodnie chodziłyśmy z ciotką na bazar kupić cokolwiek do
jedzenia. Do dziś mam w oczach tę nędzę: zboże sprzedawano na „stakany”
(szklanki), słoniny plasterek, może ze dwa deka, za dziesięć rubli, kartofle po
dziesięć sztuk kupka, tylko owoce były dość tanie i piękne pomidory,
bakłażany...
Niektórzy na
targ przyjeżdżali na krowach, zaprzężonych w arby (takie dwukółki), krowiny
chude, o małych wymionach, popielate, z dużymi rogami.
Bo ileż mogła
dać mleka taka krowa? Jeśli służyła także za zwierzę pociągowe i do pracy na
roli? Był rok 1945 wrzesień Związek Radziecki wyzwolony i kilka miesięcy po
zakończeniu wojny, a nasi ludzie ciągle za drutami!...
Chodząc po
miasteczku widziałyśmy małych chłopaków, z wyglądu nie mających dziesięciu lat.
Mizernych, z górniczymi latarkami, w podartych szmatkach. I przypomniał mi się
wierszyk – popularny wtenczas w Wilnie, przytaczam w oryginalnym brzmieniu:
Od potopu do Sawieta
Nie widziała żopa świeta,
Jak sawiecka właść nastała,
Żopa sołnce uwidziała.
Rzeczywiście,
świecili przez dziury gołym ciałem.
Biedny,
umęczony naród!!!
Powrót
Wracałyśmy z
ciężkim sercem, ponieważ nie dało się załatwić uwolnienia naszych mężów.
Kiryłowi
zostawiłyśmy sporą sumkę pieniędzy, parę kilo wędzonej słoniny w tajemnicy
przed nimi na wszelki wypadek, gdyby się udało w jakiś sposób uciec.
Pożegnałyśmy
wspaniałych ludzi, którzy ryzykując wiele pomogli nam i okazali tyle serca.
Między innymi i im w ten sposób pragnę wyrazić swoją wdzięczność. Za życia męża
nie mogłam tego pisać, ani utrzymywać kontaktu z tą rodziną. Stale się bał, że
ktoś doniesie i znowu znajdzie się tam...
W powrotnej
drodze miałyśmy prawie puste walizki, jedynie trochę owoców niosłyśmy, ale i to
było za ciężkie na wędrówkę pieszą tyle kilometrów.
Znowu nocleg
u tej kobiety, wynagrodzenie za wszystko, co nam uczyniła – i pożegnanie!
Wsiadłyśmy do pociągu przepełnionego tak, że jechałyśmy na stopniach wczesnym
rankiem, w trzeciej dekadzie września, były już przymrozki w nocy i ręce
trzymające się poręczy kostniały. Wejście do środka było niemożliwe i te
pięćdziesiąt kilometrów przejechałyśmy w ten sposób. Znowu kolejka do kasy. Sytuacja
jeszcze gorsza niż w Moskwie. W pobliżu dworca miejsca na nocleg znaleźć nie
było możliwe, gdziekolwiek zaszłyśmy wszędzie ludzie leżeli pokotem na
podłodze, w każdym kątku. Nie było szans aby ktoś nas przyjął a po drugie –
bałyśmy się wszy. Położyć się między takie zbiorowisko? Okropność! Wyszłyśmy
znów na dwór ludzie drzemali pod krzaczkami w okolicach dworca. Przykucnęłyśmy
i my, przytuliłyśmy się jedna do drugiej, ubrań ciepłych nie miałyśmy,
zmarzłyśmy, ale przetrwałyśmy do rana. Doszłyśmy pod okienko biletów nie
sprzedano bo była już jedna pieczątka tej stacji! Ktoś poradził, aby iść do
Magdalinowki na tej małej stacyjce łatwiej kupić. Młody Łotysz, zwolniony z
łagru, też nie miał biletu – zabrał się z nami. Dwanaście kilometrów wzdłuż
torów, biegiem, bo o dwunastej odjeżdżał pociąg. Nie mogli sprzedać przez
Moskwę, jak poprzednio jechaliśmy, tylko przez Kijów, Baranowicze, Lidę do
Wilna. Dobre i to, aby bliżej do domu.
Pociąg do
Baranowicz pełen był ewakuujących się rodzin żydowskich. Skądś bardzo długo
jechali, brudni, z dziećmi zasmrodzonymi i zawszawieni. Makabra! Ulokowaliśmy
się w kąciku korytarza, wiało straszliwie. I w ten sposób dojechaliśmy do
Baranowicz. Tu znowu beznadziejne czekanie. Na stacji masa ludzka leżała i
siedziała na posadzce i wszędzie, gdzie kto mógł!
Wyszłam na
tory do stojących składów pociągów, a nuż coś się trafi? I znowu trochę
szczęścia. Eszałon wojskowy odprawiali do Lidy, lecz żadnych cywilów nie wolno
było zabierać. Poprosiłam oficera, kilku ich jechało, sześciu, o ile pamiętam,
oczywiście w towarowym wagonie. W kącie tego wagonu mieli kupę jakichś rzeczy
przykrytych pałatką. Zgodzili się zabrać, czekaliśmy długo na odjazd co chwila
ktoś wchodził sprawdzić czy nie ma cywilów bo ludzie się pchali każdy chciał
jechać. Przykryli nas pałatką, siedzieliśmy cichutko, podczas kontroli strach
było nawet oddychać! Wreszcie pociąg ruszył.
W Lidzie znów
staliśmy, znów „prawierka”, znów strach... Jeden z oficerów poszedł spytać,
czemu nie każą wysiadać? Przyniósł wesołą nowinę – za pół godziny odjeżdżamy do
Wilna! I w ten sposób, po czterech dobach, dowlekłyśmy się do domu. Łotysz
musiał się dostać do swego kraju, do Rygi.
Jadwiga Łoginowa
c.d.n.
2 komentarze:
Tą ustawą bę są lepsi od PRLu a tochę gorsi od Korei
Tą ustawą bę są lepsi od PRLu a tochę gorsi od Korei
Prześlij komentarz