czwartek, 25 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 5 Pobyt w więzieniu

Pobyt w więzieniu znam z późniejszych relacji męża i innych byłych więźniów. Zresztą napisano już nie jeden artykuł  nie jedno wspomnienie. Nadmienię tylko głód przesłuchania: – Kak twaja kliczka? (pseudonim).
Ciasnota. W pojedynczych celach osadzonych było tyle osób, że mogli tylko stać! Kładli się na wyznaczony czas i na komendę wszyscy razem musieli się obracać na drugi bok. Na zmianę kolejka do okienka na bicie wszy! Lurę – niby zupę przynoszono raz na dobę i to nie zawsze (kartofle w łupinach pokrajane i surowy, twardy groch). Ludzie byli tak wygłodzeni okropnie, a nie mieli w co nabrać jedzenia (zabrakło w więzieniu naczyń dla takiej ilości ludzi), to próbowali ręką sięgnąć na dno kotła, aby złapać garść tego grochu, nie bacząc na to, że gorąca lura poparzy rękę. Tolka wyznaczyli do noszenia tej zupy, on to widział! Miał na szczęście swoją menażkę, kiedy nabrał pełną mógł się z innymi podzielić.
Zaczął się dla mnie drugi etap. Podanie paczki żywnościowej. Nie byłą to  łatwa sprawa. Poradziłam się ludzi, co się podaje. Zrobiłam tak, jak inni – nasmażyłam kromki chleba w smalcu, czosnek, cebulę, tytoń... Zapakowałam, włożyłam w plecak i zaczęła się codzienna wędrówka pod więzienie.
  Co dzień tłum kobiet z paczkami. Mróz, śnieg wiatr lodowaty. Styczeń i luty, najchłodniejsze miesiące roku, stałyśmy w rząd pod murem, gdzie było okienko w którym przyjmowano czasem paczki. Dopiero po dwóch tygodniach udało mi się podać. Czy dostał całą? Raczej wątpliwe!
Nie mieliśmy od naszych więźniów żadnych wiadomości, nic nie wychodziło na zewnątrz murów – dobrze strzeżono!
W końcu stycznia wysłano kilkutysięczny transport – mówiono nieoficjalnie między ludźmi, że do Kaługi. Drugi taki sam – do Saratowa (jak złowrogo brzmią do dziś te nazwy).
O swoim mężu nie wiedziałam czy został jeszcze w więzieniu, czy już wywieziony?
Około 15 lutego wyjątkowo był silny mróz z wiatrem, ganiali nas, czołgałyśmy się po śniegu i lodzie poza płotami chowałyśmy się, uważając na okienko bo nieraz było tak, że rozgonią kolejkę psami poszczują, a potem przyjmą kilka paczek. Wtedy to już rozpacz, że się przegapiło, a oni tam głodują.
Odmroziłam kolana. Z innymi kobietami u ludzi w sąsiedztwie więzienia zostawiłam plecak i ledwie dowlokłam się do Kolonii. A to chyba z Łukiszek co najmniej osiem kilometrów. Na kolanach porobiły się pęcherze, w nocy gorączka, nie mogłam iść!
Następnego dnia towarzyszki niedoli spod więzienia wracając zaszły do mnie powiadomić, że Tolek wołał mnie z pawilonu od strony placu, przypuszczano, że niedługo będzie wywieziony. Nazajutrz byłam znowu pod więzieniem.
Pawilon chyba czteropiętrowy, od muru daleko, okienka zakratowane, widać jakieś twarze mizerne każda mogła zdawać się jego. Wlazłam za jakiś budyneczek na schodki i wołam: Tolek, Tolek, a tu ktoś za kark mnie ciągnie. Oglądam się – strażnik z pepeszą! Struchlałam. Goni mnie przed sobą gdzieś koło muru – nie w stronę głównej bramy. Dobrze, że miałam zawsze jakieś pieniądze na wszelki wypadek. Widząc, że nikogo nie ma dookoła, dałam mu sto rubli i puścił mnie wolno grożąc, że drugim razem nie podaruje.
Paczki zostawione u ludzi sołdaci wypatroszyli, pozabierali co lepsze rzeczy. Ludzi nastraszyli.

Jadwiga Łoginowa

c.d.n.

Brak komentarzy: