wtorek, 23 lutego 2016

Resortowi rodzice... czyli wspomnienia wojennej młodości żony łagiernika cz. 3. Ślub

W okresie mojej pracy w szpitalu chodziłam z chłopakiem z naszej Kolonii. Urodzony w tym samym 1921 r. co i ja. Do 40-tego roku uczęszczał do Gimnazjum. Był jedynakiem, wychowywanym przez matkę i jej rodzinę pupilkiem wszystkich, nieco rozpieszczonym. Ojciec Tolka był inżynierem synem carskiego oficera zaginął w Rosji porewolucyjnej. Nie dostał zezwolenia na wyjazd do nowo powstałej Polski. Kontakt urwał się w 1927 roku. To takie wstępne wiadomości o nim.

W czerwcu Tolek postarał się o zwolnienie lekarskie dla mnie, wymyślił jakąś chorobę niełatwą do zbadania dostałam osiem dni. Nie spodziewając się, że front już tak blisko wzięliśmy ślub cywilny 30 czerwca, kościelny został wyznaczony na 4 lipca w rocznicę śmierci gen. Sikorskiego. W przeddzień ślubu były narzeczonego imieniny. W Kolonii pełno wojska niemieckiego, byli smutni i bardzo grzeczni. Dwóch oficerów zaszło do mieszkania, poprosili o herbatkę, życzyli szczęścia na nową drogę życia zostawili jakiś obrazek na pamiątkę ich pobytu, ale że Sowieci, front już blisko, nie powiedzieli.

W nocy z 3 na 4 lipca przeżyliśmy piekło bombardowania. Miasto płonęło. Z siostrą, szwagrem i dwojgiem malutkich dzieci przesiedzieliśmy w okopie za domem, pod drzewami. Straszna to była noc! Wszystko huczało, a między drzewa spadały odłamki.. Tak trwało do rana. Nam się nic nie stało. I jakże po takiej nocy iść do ślubu? Czyste wariactwo! Głupio ubrać ślubny strój. Nie, trzeba odłożyć albo w ogóle zrezygnować! Rano, po skończonym nalocie pobiegłam do kościoła, była msza św. za śp. gen. Sikorskiego. Był na niej mój przyszły mąż i jego matka. Powiedziałam: – Nie bądźmy śmieszni, idzie front nie musimy się śpieszyć, poczekajmy! Lecz posłuchaliśmy starszych. Matka jego powiedziała: – Po co odkładać? Cywilny już macie, co Bóg da, to będzie, nieważne w co się ubierzesz, czy będą goście... Tolek na to: – Mama ma rację. Idź, szykuj się! Za dwie godziny ma być nasz ślub! 

No i stało się! Ubrałam białą sukienkę, krótką do tego granatową letnią narzutkę granatowe zamszowe czółenka na wysokich obcasach kwiatek biały przypięłam do włosów (taki mały akcent mojego panieństwa). Nie było mowy o żadnym pojeździe, Tolek ze swoim świadkiem przyszedł po mnie i na piechotkę, ścieżką przez las, do kościoła. Tam czekał drugi świadek, trochę rodziny, która mieszkała w pobliżu. Męża krewni, mieszkający w Wilnie, przeżyli koszmar – dom został tej nocy zbombardowany, cudem ocaleli ukryci w środkowym pomieszczeniu, bez okna, dookoła wszystko, a oni wszyscy, pięć osób plus maleńkie dziecko, żywi i cali. Rano Niemcy pognali masę ludzi, zamknęli w kościele, potem w kinie. Trzy dni przetrzymali ich o głodzie... Wreszcie przyszli do nas, do Kolonii, już po naszym ślubie i po skromnym obiedzie „weselnym”. Nie mieli dokąd wracać. Dom zburzony, rzeczy rozkradzione. Zamieszkali na razie u nas.

Co noc naloty, bomby... Matka męża strasznie się bała, chowała się do piwnicy, a my wychodziliśmy z domu. W ogrodzie był wykopany dół tam woleliśmy siedzieć, widzieć, co się dzieje, ewentualnie uciec gdzieś, niż być może pod gruzami zagrzebanym. Tak wtenczas myśleliśmy. Siódmego lipca przed świtem przyszło zawiadomienie, powołanie młodych ludzi pod broń. Dowódca naszego regionu AK wydał rozkaz zdobycia uzbrojonych po zęby bunkrów niemieckich. Dałam obrazek św. Teresy bo taki był pod ręką i pożegnaliśmy się nie wiedząc czy nie na zawsze. Taki to był początek naszego małżeństwa.

W nocy wrócił. Straszny, nie mógł nic mówić. Wreszcie wykrztusił, że porwali się z motyką na słońce, jak mówi przysłowie. Koledzy polegli wystrzelani jak kaczki! Jego karabin zaciął się (jakiś stary z niepasującą amunicją). Dowódca, widząc, co się dzieje, tych, którzy nie padli, odprawił do domu. Na drugi dzień zwoziliśmy te trupy czarne, popuchnięte, bo upał, lipiec! Ciała już się rozkładały. Chłopcy z Tolkiem kopali doły w lesie, w pobliżu kościoła i grzebaliśmy swoich kolegów. Nie pamiętam dokładnie ilu ich było, nie wszystkich znaliśmy. Układaliśmy bez trumien po kilku we wspólnej mogile.

Najlepiej zapamiętałam kolegę z podstawówki, Stasia Michałowicza. W owym czasie był po drugim roku medycyny jedyny syn u matki, ojciec jego już nie żył. Matka całymi dniami, do późnej nocy siedziała nad grobem, nic do niej nie docierało, jak Niobe skamieniała! Zaraz weszły wojska radzieckie, mąż został wezwany do pracy. Pracował od kilku lat na kolei jako pomocnik maszynisty. Znowu jeździł z transportami do Mińska, Dynaburga itd.

Jadwiga Łoginowa 
c.d.n.


Brak komentarzy: