„ (…) Ale jest coś, co muszę powiedzieć moim ludziom, którzy stoją na ciepłym progu prowadzącym do pałacu sprawiedliwości. W procesie uzyskiwania naszego prawowitego miejsca musimy być niewinni bezprawnych czynów. Pozwólmy sobie nie szukać zaspokojenia naszego pragnienie wolności w piciu z filiżanki goryczy i nienawiści. Musimy zawsze prowadzić naszą walkę na najwyższym poziomie godności i dyscypliny. Nie możemy pozwolić by nasz twórczy proces przerodził się w fizyczną przemoc. Jeszcze raz i jeszcze raz musimy wznieść się do majestatycznej wysokości, gdzie spotykają się siła psychiczna z siłą duchową.”
I have a dream – Mam marzenie. Tak zaczął swoje przemówienie w Waszyngtonie do tysięcy czarnoskórych obywateli USA Martin Luther King. Odwołuję się do fragmentu jego wypowiedzi, bo właśnie zadaję sobie pytanie - Dokąd zmierza KOD?
Teoretycznie wiem , ale jak to wygląda w praktyce? Rozglądam się wokół siebie i dostrzegam coraz więcej szarości wśród ludzi. Smutnych, bo wydaje im się, że dotychczasowe działania nie przynoszą oczekiwanego skutku. Rozczarowanych, bo ich pomysły, w ich mniemaniu świetne, nie są brane pod uwagę. Złych, bo władza robi wciąż, co chce, nie spowalnia, nadal nawet nie udaje, że wołanie narodu dla niej się liczy. Coraz więcej głosów, że trzeba bardziej radykalnie, mocniej, trzeba uderzyć tak, by rząd to poczuł. Trzeba, trzeba, trzeba…. Łatwo powiedzieć, ale jakie konkretne propozycje za tym idą? Żadne. Falą zaczyna płynąć to niezadowolenie, wynikające z poczucia bezsilności i pytanie, do czego nas ona doprowadzi. Takie argumenty, jak cierpliwość, mrówcza praca, edukowanie społeczeństwa itp. itd. coraz mniej trafiają do ludzi. Coraz łatwiej ulegają prowokacji, ot chociażby chłopców narodowców, coraz częściej krzyczą, że „oko za oko”, atak za atak, przepychanka słowna za przepychankę. Oni chcą już, natychmiast widzieć efekty swoich działań i to mnie właśnie bardzo niepokoi. To znak, że i my coraz bardziej tracimy cierpliwość , zaczynamy myśleć emocjami, a to dobrze nie wróży.
Doszliśmy chyba do tego miejsca, gdzie potrzebne jest bardzo zdecydowane samookreślenie. Mamy dwie możliwości. Utrzymanie dotychczasowych form, jak manifestacje, marsze, pikniki obywatelskie, koncerty i prelekcje. Dodajmy do tego projekty edukacyjne, nad którymi już pracuje cały sztab wybitnych specjalistów z różnych dziedzin życia oraz własne media. To świetnie zorganizowana praca w regionach, oparta też na głębokim wnikaniu w społeczność lokalną. To też zyskany czas, by poczekać aż opór przyjmie formą masową. Aż dołączą do nas ci, którzy siedzą teraz cichutko pod parasolem propisowskiej Solidarności, aż obdarowani przez rząd zauważą, że to, co dostali, ma się nijak do coraz wyższych kosztów życia, aż uda się przełamać monopol kościoła na pisowską prawdę, aż gospodarka osiągnie dno i władza sama się na tym rozłoży.
Można jednak inaczej. Możemy odpowiadać na zaczepki, na narastającą agresję podobnym zachowaniem i retoryką. Tylko pamiętajmy, „apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Szybko nadejdzie ten moment, gdy słowne przepychanki popchną strony ku przemocy, a to już tylko krok do przekroczenia granicy, za którą wojna domowa. Oczywiście nie mieści się ludziom taki wariant w głowie. Oni tylko nie chcą stać jak bezwolne kukły w obliczu narastającej agresji. Tylko co dalej? Naiwnością jest wierzyć, że skończy się na kilku „ustawkach”, przepychankach, szturchnięciach. Należy raczej liczyć się ze wzrostem napięcia społecznego, zaognieniem konfliktu i jego eskalacją. A jeśli już znajdziemy się naprzeciw siebie, niech nie zdziwi nas, że to brat stoi przeciwko bratu, syn przeciwko ojcu. Niech nie zdziwi nas krew na ulicach i podanie rządowi na tacy argumentu, by specjalnymi przepisami odebrał nam prawo do legalnego działania.
Nigdy wojny domowe w historii nie skończyły się dobrze. Liczba ofiar, zniszczenia materialne konsekwencje gospodarcze, finansowe, społeczne to zawsze wielka cena za zwycięstwo. Tak, dla przypomnienia wojna domowa w Bośni i Hercegowinie to 97 – 110 tys ludzi, w Syrii ponad 215 tys, w Libii ponad 30 tys. Warto iść tą drogą? Przypomnijmy sobie fakty z naszej historii. Czym zakończyły się powstania narodowe, a co dała w walce o polskość „praca u podstaw”? Pewnie powiecie mi, że bzdury plotę, bo to inna epoka, inne uwarunkowania, że teraz będzie inaczej. Czyli jak? Bardziej humanitarnie? Bez ofiar? Walka na kwiatki?
Sami musicie odpowiedzieć sobie na pytanie, na co stawiacie. Na walkę na najwyższym poziomie godności i dyscypliny czy fizyczną przemoc? Czy przyjmiecie z zaufaniem i wiarą założenia KODu czy też odejdziecie, by pójść własną drogą, szybszą, ale i bardziej mroczną dla naszego, narodowego bezpieczeństwa? Zanim podejmiecie decyzję, wczytajcie się w słowa Mahatmy Ghandiego, które wygłosił lata temu, bo w 1928 roku, ale nie straciły one nic na swojej aktualności:
„Odkryłem, że życie trwa nawet pośród zniszczeń i dlatego też uważam, że musi istnieć jakieś prawo nadrzędne wobec prawa zniszczenia. Tylko dzięki temu prawu ma rację bytu uporządkowane społeczeństwo, a życie zyskuje sens. Jeśli jest to faktycznie prawo życia, musimy go przestrzegać na co dzień. Gdziekolwiek pojawią się zgrzyty, gdziekolwiek dochodzi do konfrontacji z przeciwnikiem, starajcie się pokonać go miłością. Przez całe swoje życie starałem się być wierny tej zasadzie. Nie oznacza to, że wszystkie moje problemy zostały rozwiązane. Przekonałem się jednak, że prawo miłości miało taką siłę oddziaływania, jakiej nigdy nie miało prawo zniszczenia.”
Też mogę powiedzieć, że mam marzenie. Chciałabym obudzić się i odetchnąć z ulgą, że moja dzisiejsza Polska to tylko zły sen. Jakiś koszmar. Chciałabym, niestety, wciąż tkwię w tym śnie na jawie i tylko próbuję znaleźć najlepsze rozwiązanie sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. My wszyscy próbujemy i tylko od nas zależy, jaką drogę wybierzemy, jaką drogą pójdziemy. Wybór należy do mnie, do Ciebie, do Was….
Tamara Olszewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz